film,  filmy i seriale

Bardzo fajnie, że sitcom. Recenzja serialu „Na północ od północy”

Siaja to dwudziestosześcioletnia Inuitka, mieszkanka niewielkiego miasteczka Ice Cove w najdalej wysuniętej na północ części Kanady. Siaja żyje w zgodzie z oczekiwaniami swojej społeczności – zaraz po szkole średniej wyszła za mąż i urodziła dziecko, po czym zajęła się domem i wychowywaniem córeczki. Ale kiedy mała kończy siedem lat i idzie do szkoły, nasza bohaterka uświadamia sobie, że nie jest w swoim życiu szczęśliwa i chciałaby czegoś więcej. Własnej pracy, to po pierwsze – czegoś, co dawałoby jej jakąkolwiek satysfakcję. A po drugie – zmiany w życiu osobistym, bo małżeństwo z uwielbianym w miasteczku Tingiem stało się źródłem niekończącej się frustracji, której Siaja nie jest w stanie już dłużej ignorować.

I taki właśnie jest punkt wyjścia tego ośmioodcinkowego serialu: Siaja ma dosyć i odchodzi od męża. Rzecz w tym, że nie może odejść za daleko, bo w miejscowości tak małej jak Ice Cove za bardzo nie ma gdzie… Zatrzymuje się więc u swojej nieco postrzelonej matki i zatrudnia się w lokalnym centrum kulturalnym, w którym wcześniej bywała wolontariuszką. I od tej pory będzie trochę po omacku próbowała ogarnąć swoją nową rzeczywistość i jakoś poukładać sobie życie – prywatne i zawodowe. Co stanie się źródłem wielu zabawnych sytuacji i zwrotów akcji. Nie jakichś szczególnie zaskakujących czy dramatycznych. Wręcz przeciwnie: takich w sam raz na sitcom.

I myślę sobie, że to jest naprawdę bardzo fajnie, że Na północ od północy to sitcom. Mam wrażenie, że mówieniu o rdzennej ludności – nie tylko z tej części świata, ale także wielu innych – zbyt długo towarzyszyła aura ciągłej tragedii, traumy i nieszczęścia. Więc każda próba wprowadzenia rdzennej kultury do popkultury przy użyciu jakiegoś mniej ciężkostrawnego gatunku wydaje mi się naprawdę potrzebną odmianą. Na północ od północy to serial przyjemny i lekki, obyczajowo-komediowy, skoncentrowany na losach sympatycznej, zabawnej i trochę nieogarniętej bohaterki, której chyba nie sposób nie polubić. Bohaterki, która patrzy w przyszłość, zamiast pławić się w dawnych nieszczęściach – choć przecież, jeśli przyjrzeć się uważniej, nieszczęścia te wciąż rzucają swój pośredni cień na jej obecne życie (tak, jest w serialu wątek residential schools, ale opowiedziany mocno w tle).

Przyszłość natomiast, mimo całego optymizmu i energii Siaji, nie rysuje się wcale tak wesoło, jak można by sobie tego życzyć. Miasteczku ciągle brakuje funduszy, a w rywalizacji z sąsiednią miejscowością o stację badawczą (której budowa zapewniłaby napływ środków, a może nawet turystów) Ice Cove ma w swoim rękawie zdecydowanie mniej atutów. Czy pomoże tu fakt, że naukowiec z instytutu planującego budowę stacji i jego młody asystent są z miasteczkiem osobiście powiązani? I że chętnie zostaliby tu na dłużej – między innymi (choć nie tylko) z powodu samej Siaji?

Zdecydowanie najciekawsze wydało mi się w tej produkcji to, że pozwala nam ona zajrzeć do świata Inuitów od strony zwykłej, najcodzienniejszej i zupełnie niespektakularnej codzienności, zobaczyć go oczami kogoś z samego środka – jednostki ani najwybitniejszej ani najbardziej doświadczonej przez los, ale właśnie zwyczajnej: będącej pośrodku zupełnie zwyczajnego, średniego życia i próbującej wygrzebać się spod nawału swoich przeciętnych problemów. Siaja jest z jednej strony produktem własnej kultury, a z drugiej – własnej epoki: nie zrobiła ze swoim życiem niczego naprawdę ciekawego, bo przecież nie miała jak („zachowujesz się jak biała dziewczyna, która ma opcje” – mówi w pewnym momencie matka naszej bohaterki i zdecydowanie nie jest to komplement), ale z drugiej strony jako przedstawicielka młodego pokolenia ma już nieograniczony dostęp do najnowszych technologii i dobrodziejstw globalnego świata – i wie, że można chcieć od życia czegoś więcej. Tylko jak zdobyć to „więcej” w miejscu, w którym możliwości jednostki są jednak bardzo ograniczone? I jeszcze – co może być zresztą najciekawszym pytaniem, jakie stawia serial – czy da się zawalczyć o własną niezależność, pozostając częścią tradycyjnej wspólnoty? Bo przecież Siaja nie chce i nigdy nie chciała tej wspólnoty opuszczać; to zakorzenienie i poczucie przynależności właśnie są źródłem jej największej siły.

Nietrudno zauważyć, że serial wykorzystuje mnóstwo znanych i sprawdzonych tropów, wątków i chwytów popkulturalno-komediowo-obyczajowych: bohaterka próbująca „wymyślić się” na nowo, powoli rozwijający się wątek romantyczny, galeria zabawnych i ekscentrycznych postaci w tle – na pewno wszyscy widzieliśmy to już na ekranie i to raczej niejeden raz. A jednak, tu zagrało to na tyle dobrze, że mamy wrażenie, jakbyśmy oglądali coś nowego i świeżego – bo rześka i świeża jest sama arktyczna sceneria, bo inuicka kultura pozostaje czymś na tyle nieogranym i nieoswojonym, że potrafi jeszcze nami wstrząsnąć (to jest świat, w którym polowania są na porządku dziennym i w którym całe miasteczko świętuje, kiedy dziecko zabije renifera…), a nietypowa szerokość geograficzna wyznacza własny, specyficzny rytm życia.

I jak na mój gust ta mieszanka sprawdziła się kapitalnie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *