literatura,  recenzje

Dom, który pamięta. Recenzja książki „W północnym lesie” Daniela Masona

W północnym lesie Daniela Masona to nie jest jedna z tych książek, które porywają od pierwszych stron. Wręcz przeciwnie – wgryzienie się w nią i zrozumienie, co właściwie czytamy, może zająć trochę czasu. Bo jest to historia inna niż wszystkie – historia miejsca bardziej niż ludzi; historia, w której to, co zwykle bywa tylko tłem, wysuwa się na pierwszy plan. I chyba na tym właśnie polega jej wyjątkowość i siła.

Ale po kolei. Na początku towarzyszymy parze młodych kochanków, którzy uciekają z purytańskiej kolonii, by znaleźć sobie własne miejsce w świecie. Zamieszkują w niepozornej chacie ukrytej gdzieś głęboko w lasach zachodniego Massachusetts i tym sposobem powołują to miejsce do życia, zapoczątkowują jakby jego historię – od tej pory będzie ono pisało swoją własną opowieść. Młodzi kochankowie prędko znikają z kart powieści, ale niepozorna chata – która z czasem przeistacza się w żółty dom – zostaje. Zostaje i pamięta. A my będziemy obserwować kolejnych mieszkańców, którzy na przestrzeni następnych trzech stuleci będą tu szukać spokoju albo azylu. Będziemy śledzić ich dziwne, smutne albo tragiczne losy i patrzeć, jak odciskają na tym miejscu własny ślad, jak wpisują swoje historie w tkankę budynku, powierzają je jego fundamentom albo samej ziemi. I jak ten ślad trwa – nawet wtedy, kiedy po jego twórcach zostaje już tylko mgliste wspomnienie.

A mieszkańców przez ukryty w lesie dom przewija się bardzo wielu. Jest więc dawny żołnierz i sadownik-amator, który zakłada sad na tyłach domu i są jego córki-bliźniaczki (bohaterki, których historia chyba najbardziej zapada w pamięć). Jest zbiegła niewolnica, ukrywająca się z dzieckiem przed organami ścigania, jest artysta-malarz, który próbuje schować przed światem zakazaną miłość i jest pewien schizofrenik, który słyszy głosy oraz jego bardzo nieszczęśliwa matka. Są naukowcy i artyści, samotnicy i odmieńcy – i jeśli coś ich łączy, to chyba tylko to, że nie widzą dla siebie miejsca wśród ludzi. Albo z jakichś powodów to miejsce utracili.

Czytając powieść Daniela Masona trudno oprzeć się wrażeniu, że autor próbuje tą historią trafić do czegoś pierwotnego, tkwiącego chyba we wszystkich czytelnikach i miłośnikach literatury – do potrzeby zapamiętywania, przechowywania i przekazywania dalej opowieści. Sama koncepcja domu, który pamięta życiorysy swoich kolejnych mieszkańców jest w istocie swojej niemal baśniowa i na jakimś poziomie dobrze nam wszystkim znajoma, zakorzeniona głęboko w zbiorowej wyobraźni. No bo kto z nas wchodząc do jakiegoś starego budynku nie zadał sobie nigdy pytania: „ciekawe, jakie historie mogłyby opowiedzieć te ściany, gdyby tylko potrafiły mówić?”. To pytanie to przecież woda na młyn niejednego pisarza i gawędziarza! I niezawodny sposób przyciągnięcia czytelnika albo słuchacza. Nic więc dziwnego, że nasze czytelnicze duszyczki tak łatwo dają się Danielowi Masonowi oczarować i że wpadamy w tę historię jak śliwki w kompot. Nie oszukujmy się – wszyscy czasem byśmy chcieli, żeby ściany potrafiły mówić…

Drugą – być może równie pierwotną – potrzebą, którą autor zaspokaja w nas swoją niezwykłą powieścią jest potrzeba nadawania jednostkowym życiorysom sensu, wpisywania ich w jakąś szerszą i ważniejszą narrację. Tu tą narracją jest, z jednej strony, historia USA, a z drugiej – wielki cykl natury i pór roku, który odstawia w tle swój odwieczny spektakl rozwoju, przemijania, umierania i odradzania się wciąż na nowo. Wszystko w tym cyklu ma swój czas i wszystko jest po coś, a życie widziane z tej perspektywy to ciągła zmiana i proces, w którym każdy koniec jest zarazem kolejnym początkiem – więc nawet śmierć zdaje się mieć sens. No jasne, że to też jest jedna z tych historii, których moglibyśmy słuchać w nieskończoność!

Opowiadając o tej książce nie sposób pominąć jej języka – a zwłaszcza tego, jak Daniel Mason pisze o przyrodzie. Łatwo się zatracić w jego poetyckich, magicznych opisach przyrody; wybrzmiewa w nich jakiś rodzaj czułości – jakby autor stale (choć dyskretnie) próbował nam przypominać, że jesteśmy połączeni z naturą nierozerwalną nicią, że jesteśmy jej nieodłączną częścią: rozwijamy się, przemijamy i umieramy razem z nią. Na stale wpisani w nigdy niekończący się cykl przemiany. I czy to tylko mi się wydaje, że jest w tym jakaś nadzieja? Na to, że jest jeszcze jakaś przyszłość – dla nas i dla planety?

I tym właśnie sposobem, rozumiejąc z jednej strony najgłębsze, wrodzone potrzeby naszych czytelniczych serc, a z drugiej – doskwierający dziś chyba całemu światu głód nadziei, Daniel Mason tka opowieść, która trafia w punkt. W północnym lesie jest jak stara, mądra baśń – taka, której wprawdzie nigdy wcześniej nie słyszeliśmy, ale przecież rozpoznajemy jej poszczególne elementy i intuicyjnie się w niej odnajdujemy. Baśń, której nie chce się przestać słuchać.

Daniel Mason W północnym lesie

Tłumaczenie: Maciej Studencki

Wydawnictwo Poznańskie 2025


Jeśli podoba Ci się nasz blog i chcesz nas wesprzeć, możesz postawić nam wirtualną kawę: buycoffee.to/naszanisza.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *