
Ktoś to musiał napisać – o „Jamesie” Percivala Everetta w tłumaczeniu Kaji Gucio
Oto stan Missisipi w przededniu wojny secesyjnej – czyli w latach sześćdziesiątych XIX wieku. Poznajemy tam rezolutnego chłopca, który pewnego dnia ucieka od przemocowego ojca i w towarzystwie zbiegłego niewolnika o imieniu Jim wyrusza w podróż po rzece Missisipi…
Brzmi znajomo? To dobrze, bo tak właśnie miało być – James Percivala Everetta jest retellingiem jednej z najsłynniejszych amerykańskich powieści wszechczasów, czyli Przygód Hucka Finna. Co jednak najciekawsze to fakt, że autor oddaje w tej powieści głos Jimowi – i to właściwie zmienia wszystko.
No dobra, może nie tak znowu całkiem wszystko, bo fabuła pozostaje z grubsza taka sama. Z tą różnicą, że kiedy Jim i Huck rozdzielają się, my pozostajemy z tym pierwszym (tam, gdzie w Przygodach Hucka Finna zostawaliśmy z tym drugim) i z pierwszej ręki dowiadujemy się, co mu się przytrafia. A przytrafia mu się (jak łatwo się domyślić) głównie przemoc, wyzysk i upokorzenia, co jednak wcale nie oznacza, że będzie wyłącznie ciężko i ponuro. Wręcz przeciwnie: książkę Everetta (tak samo jak jej słynny pierwowzór) czyta się jak pełną szalonych przygód i wartkiej akcji powieść łotrzykowską, od której wcale nie mamy ochoty się odrywać.
Moja pierwsza myśl, kiedy dowiedziałam się o Jamesie (a trochę trudno było w ostatnich miesiącach o tej książce nie usłyszeć – została uhonorowana Nagrodą Pulitzera oraz National Book Award) brzmiała: „no tak, ktoś w końcu musiał to napisać”. No, bo naprawdę – postać Jima była jak wielki wyrzut sumienia na kartach historii literatury, który przez 140 lat tylko czekał, żeby ktoś wreszcie go naprawił.
Nie da się chyba dziś mówić o Przygodach Hucka Finna nie zauważając tego, jak bardzo problematyczna jest to pozycja; czytelnicy i krytycy od wielu dekad zastanawiają się, co ten Twain właściwie napisał: powieść rasistowską, czy też całkiem odwrotnie? Raczej nie mamy wątpliwości, że autor generalnie chciał dobrze – tylko wyszło mu momentami dosyć średnio.
Sam Mark Twain był przeciwny niewolnictwu, ale wychował się w świecie, w którym było ono normą i stałym elementem rzeczywistości. W dorosłym życiu zrewidował swoje poglądy i dostrzegł bestialstwo systemu opartego na zniewalaniu jednostek – a wręcz absurd samej koncepcji, że jeden człowiek może „posiadać” drugiego. Choć raczej nie angażował się osobiście w ruch abolicjonistyczny, to bez wątpienia mu sprzyjał – i Przygody Hucka Finna ilustrują jego poglądy. Podróżujący z Jimem wzdłuż Missisipi Huck widzi człowieczeństwo swojego czarnoskórego przyjaciela, szczerze mu współczuje i robi, co może, by pomóc mu odzyskać wolność.
Nie Huck jest zatem problemem i nie wydźwięk powieści (w której Jim przecież ostatecznie odzyskuje wolność) – problemem jest sama konstrukcja postaci Jima, odzwierciedlająca wszystkie najprymitywniejsze stereotypy swojej epoki. Twainowski Jim jest – nie da się tego powiedzieć subtelniej – naiwny, przesądny i prosty jak wiejski głupek. Tak więc nawet jeśli autor chciał dobrze, to jednak nie zdołał przeskoczyć samego siebie: ani własnej rasy, ani ograniczeń epoki, która go wyprodukowała, wychowała i wyedukowała. Co dziś jest już trochę trudne do zniesienia.

I tu wkracza na scenę Percival Everett, który właściwie pisze nam tego Jima – Jamesa – całkiem na nowo. W dodatku robi to fenomenalnie, bo nie tylko oddaje Jamesowi głos, ale jeszcze daje mu do dyspozycji… dwa języki.
Okazuje się, że to, co w Hucku Finnie uważane było za prostacki, „murzyński” dialekt niewolników, w Jamesie jest tylko fasadą utrzymywaną na użytek białych. Tak główny bohater, jak i jego współtowarzysze niewoli są naturalnie dwujęzyczni: potrafią mówić zarówno standardową, poprawną angielszczyzną białych panów, jak i wykoślawionym dialektem, którego tamci od nich oczekują. Swobodnie „tłumaczą” swoje wypowiedzi z jednego języka na drugi i w dodatku uczą tej umiejętności swoje dzieci, przy okazji objaśniając im, dlaczego ta sztuka jest tak potrzebna do przetrwania. Dla własnego bezpieczeństwa należy udawać, że niewiele się rozumie i nigdy nie wolno odzywać się bez pytania – tłumaczy James swojej córce i gromadce okolicznych dzieciaków w jednym z pierwszych rozdziałów powieści – bo biali „muszą wszystko wiedzieć przed nami […] to oni muszą wszystko nazwać”. Pojętne dzieci łapią to w lot.
Oprócz językowej sprawności autor daje Jamesowi również umiejętność czytania i pisania – nasz bohater regularnie zakrada się do biblioteki sędziego Thatchera, żeby w tajemnicy czytać tam sobie Woltera, Rousseau albo Locke’a i zastanawiać się nad kalekim porządkiem świata i niesprawiedliwością społeczną. Jest przy tym czytelnikiem świadomym i selektywnym, lektury dobiera w sposób nieprzypadkowy i rozumie niuanse systemów władzy i opresji (Biblię z miejsca odrzuca jako narzędzie swoich gnębicieli). Rozumie zatem rzeczywistość lepiej, niż ktokolwiek mógłby się po nim spodziewać – i nie zawaha się zawalczyć o własną podmiotowość.
Ta walka o siebie jest w powieści Everetta pięknie spleciona z refleksją na temat języka i pisania. James czuje potrzebę spisania swojej historii – nie do końca rozumie, dlaczego, ale z czasem ta potrzeba staje się w nim niemal równie silna, co sama wola przetrwania. Będzie w stanie posunąć się naprawdę daleko, żeby zdobyć dla siebie papier i ołówek; jakąś głęboką, intuicyjną częścią duszy przeczuwa, że zależy od tego coś ważnego. Być może najważniejszego. Bo przecież skoro znaki, które stawia na kartce mają znaczenie, to „życie może mieć znaczenie, to ja mogę mieć znaczenie”. Pisze więc – początkowo nieśmiało i nieudolnie, ale wytrwale. I właśnie pisząc – staje się, wydobywa samego siebie z niebytu i z najgłębszego podziemia historii: „ołówkiem wpisałem samego siebie w istnienie”.
Trzeba naprawdę wiedzieć, co się robi, żeby opowiedzieć po raz kolejny znaną całemu światu historię w taki sposób, żeby zaskoczyć nią czytelników, rozbawić i wzruszyć – i Percival Everett zdecydowanie to wie. Świetnie rozumie fakt, że literatura jest wielkim dialogiem, który nigdy się nie kończy, nigdy nie mówi ostatniego słowa. Dialogiem z przeszłością i przyszłością, do którego dokładamy to, co akurat możemy – ze swojego miejsca w świecie i z perspektywy swoich czasów.
Patrząc z perspektywy naszych czasów nie mam wątpliwości: James musiał powstać. Od dawna byliśmy na niego gotowi.
P.S. Na sam koniec jeszcze kilka słów o polskim przekładzie Jamesa – bo mówiąc o tej książce nie sposób nie docenić świetnej roboty Kaji Gucio, która musiała podjąć szereg odważnych decyzji, żeby jakoś osadzić ten tekst w polszczyźnie. Gołym okiem widać, że tłumaczka na pewno miała z podwójnym językiem bohaterów niezły pasztet: wymyślenie dialektu, który brzmi wiarygodnie, a przy okazji nie jest zlepkiem polskich gwar (bo trochę głupio by wyszło, gdyby niewolnicy na amerykańskim południu zaczęli nagle gadać po śląsku albo po mazursku) wydaje mi się być jakimś wyższym stopniem translatorskiego wtajemniczenia. Tu wyszło fantastycznie. Oklaski dla tłumaczki.
Percival Everett James
Tłumaczenie: Kaja Gucio
Wydawnictwo Marginesy 2025
________________________________________________________________________________________________________________
Jeśli podoba Ci się nasz blog i chcesz nas wesprzeć, możesz postawić nam wirtualną kawę: buycoffee.to/naszanisza.pl
Zobacz również

Przeczytać Afrykę: Angola. Recenzja powieści „A General Theory of Oblivion”
15/01/2021
Odjechane opowieści, czyli „Straszliwe młode damy i inne osobliwe historie” Kelly Barnhill
08/02/2022