Felietony,  Islandia

Migawki z życia emigrantów. Część dwudziesta pierwsza: język i jego osobliwości

Moja znajomość islandzkiego wciąż pozostawia bardzo wiele do życzenia, ale coś tam kumam – a przynajmniej tyle, żeby móc stwierdzić, że jest to język, delikatnie sprawę ujmując, specyficzny. Zaskakująco dużo rzeczy nie trzyma się tu kupy. Nie chodzi tylko o to, że prawie wszystko się odmienia, no bo co to dla nas, nie? Po polsku też wszystko się odmienia i jakoś żyjemy. I w dodatku dzięki temu raczej nie mamy problemu ze zrozumieniem, na przykład, idei przypadków – o wiele trudniej mają ci, którzy wychowali się w językach bez deklinacji i ciężko im załapać sam koncept. Chyba na każdym kursie językowym trafia się ktoś, kto nigdy wcześniej żadnego przypadku nie widział na oczy i teraz nie bardzo może uwierzyć, że ten koń ma mieć inną formę w zależności od tego, czy się na niego patrzy, czy się na nim jedzie. Bo po co tak bardzo utrudniać sobie życie, skoro to jest cały czas ten sam koń?

Nauczyciel wtedy zwykle uśmiecha się przepraszająco, bo już wie, że za chwilę będzie musiał uświadomić nieszczęsnemu delikwentowi, że tych form jest po cztery w liczbie pojedynczej i mnogiej. Wtedy nieodmiennie wyrywa się ktoś z naszych:

– A my mamy siedem!

(Teraz już cała sala wpatruje się w nas z niedowierzaniem i szacunkiem).

No, ale wracając do islandzkiej gramatyki – oczywiście, że stoi za nią jakaś tam logika, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że jest to logika wyciosana wikińskim toporem w głębokim średniowieczu i siłą rzeczy ma pewne luki. Na przykład: niektóre słowa w niektórych przypadkach zamieniają się w zupełnie inne słowa i nikt zdaje się nie wiedzieć dlaczego. Jedyną odpowiedzią, jaką udaje się uzyskać w takich wypadkach od autochtonów jest: „no bo to zawsze tak było”. I kiedy zrozumie się historię tego języka, ten argument nawet nabiera sensu.

***

Norwescy Wikingowie, którzy w IX wieku dotarli do Islandii, gadali po staronordyjsku – czyli w takiej jakby łacinie Skandynawii. Dzisiejsi Islandczycy niby już gadają po islandzku, ale prawda jest taka, że to w zasadzie cały czas ten sam język, trochę tylko upgradowany. Staronordyjski rozszczepił się więc na dwie gałęzie: jedna rosła sobie dalej w Norwegii, druga – ta, co z wikińskimi osadnikami dotarła do Islandii – już tu została na dobre. Z tej norweskiej gałęzi z czasem wykształcił się dzisiejszy norweski, który ponoć jest już bardzo różny od tego pierwotnego języka, no bo wiadomo, języki generalnie ewoluują. No chyba, że tkwią na odciętej od świata wyspie, tak jak islandzka gałąź staronordyjskiego – wtedy nie ewoluują, bo nie mają jak. Islandzki nie zmieniał się więc przez całe stulecia – co oznacza, że współczesny Islandczyk może sobie bez większych trudności przeczytać sagę spisaną w XII wieku i wszystko zrozumieć. No, a skoro język się nie zmieniał, to znaczy, że już mu na zawsze został ten specyficzny, szorstki koloryt nieokrzesanych wikińskich rzezimieszków, co to popylali w kozich trzewiczkach po bezdrożach, drapali się toporami po jajach i budowali domy w ziemi. Nie ma się co dziwić, że momentami brakuje mu logiki i finezji.

***

Zapewne wszyscy pamiętamy, że w języku Dothraków nie ma słowa „dziękuję”. No bo po co dzikusom takie eleganckie słowo.

Jak by wam to powiedzieć…

W islandzkim nie ma słowa „proszę”.

Widocznie dzikusom północy też niektóre eleganckie słowa niepotrzebne. W zasadzie to nawet ma sens – jestem w stanie sobie wyobrazić, że bandyci, co splądrowali swego czasu pół kontynentu raczej za bardzo nikogo o nic nie prosili, tylko brali, co chcieli. Chociaż wydawać by się mogło, że od tego czasu trochę już się zdążyli ucywilizować i zauważyć zapotrzebowanie na to słowo w niektórych sytuacjach…

No więc niby tak, zauważyli. Ale nie na tyle, żeby sobie to słowo wymyślić. Zamiast tego obchodzą ten problem jakby dookoła i żeby o coś poprosić używają fraz uznawanych za uprzejme – takich jak viltu (czy zechcesz) albo má ég (czy mogę). Chyba najbliższym, co mają do „proszę” jest wytworne i dość formalne vinsamlegast (coś jak angielskie kindly albo be so kind as to) – ale tego raczej nie usłyszymy w rozmowie, tylko zobaczymy na znakach, gdzie uprzejmie proszą, żeby nie palić albo żeby się rozebrać pod prysznicem na golasa.

No, ale kiedy już naprawdę muszą? Bo, na przykład, powiedzieli coś, co zabrzmiało jak rozkaz, po czym się zorientowali, że głupio wyszło i chcą złagodzić przekaz i dorzucić „proszę”, ale nie mają jak? Nie zgadniecie, co wtedy dorzucają.

Plís.

***

Wszystkie te gramatyczne i leksykalne kurioza to pikuś w porównaniu z najdziwniejszą rzeczą, jaką w życiu słyszałam: ci ludzie mówią na wdechu.

Przysięgam.

To znaczy nie cały czas, oczywiście, bo chyba nikt by tego nie przeżył. Ale czasami mówią. I raczej sami za bardzo nie wiedzą, dlaczego – zapytani prawdopodobnie znów użyją tego argumentu z gatunku odwiecznych: „no, bo to zawsze tak było”. Mówienie na wdechu zdaje się nie mieć żadnej konkretnej funkcji – nie wzmacnia ani w żaden sposób nie zmienia przekazu, może co najwyżej wystraszyć odbiorcę, bo potrafi brzmieć trochę jak rzężenie pacjenta umierającego na raka płuc.

Większość Islandczyków na wdechu mówi głównie já (tak) albo jú (też „tak”, ale to odwrotne, kiedy chcemy nie zgodzić się z kimś, kto mówi, że nie i powiedzieć: „właśnie że tak”), ale zdarzają się i tacy, co kończą w ten sposób całe wypowiedzi, które zaczęli na poprzednim wydechu. Jakby szkoda im było czasu, żeby czekać na następny wydech.

I podobno to jest właśnie ten ostateczny sekret, który sprawia, że brzmi się jak rodowity Islandczyk, nawet jeśli zna się w tym języku tylko kilka słów.

***

Jeśli istnieją frazy w językach, które najlepiej oddają charakter narodu, w islandzkim tą frazą jest þetta reddast. W dosłownym znaczeniu þetta reddast znaczy: „to się ułoży” i wyraża niesłabnącą wiarę Islandczyków w to, że każdy problem w końcu da się rozwiązać i że w ostatecznym rozrachunku wszystko będzie dobrze. þetta reddast sugeruje, żeby odpuścić, nie przejmować się za bardzo i nie spinać. Jeśli opowiadamy Islandczykom o jakichś swoich kłopotach czy trudnościach, jest duża szansa, że odpowiedzą właśnie w ten sposób. þetta reddast, usłyszymy, więc nie warto się martwić. þetta reddast, więc głowa do góry. Jest w tej frazie pewna lekkomyślna beztroska, bo nie oznacza ona wcale, że Islandczyk będzie jakoś szczególnie aktywnie poszukiwał rozwiązania problemu, który został mu przedstawiony. Wręcz przeciwnie – Islandczyk głęboko wierzy, że to rozwiązanie objawi się samo, bo wszechświat czuwa nad nami wszystkimi. þetta reddast usłyszymy w sytuacjach z pozoru beznadziejnych, takich, w których nie wiadomo, co robić – jak na przykład wybuch pandemii. I w sumie, jak się nad tym głębiej zastanowić, to takie podejście do życia ma tu spory sens – skoro przez stulecia ludzie na tej szalonej wyspie byli zdani na łaskę i niełaskę nieobliczalnych warunków atmosferycznych, trzęsień ziemi i wulkanów, prawdopodobnie najlepsze, co mogli zrobić, to zachować optymizm i wiarę w lepsze jutro.

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *