Hubert i świnki
Hubert wiezie trzy świnki morskie do Konina.
Ciemnogranatowa wstążka szosy lśni przed nimi w jaskrawym słońcu chylącego się ku końcowi lata. Jest wczesne popołudnie, jeden z pierwszych dni września. Wyjątkowo piękny dzień, ale nastrój Huberta zupełnie nie sprzyja kontemplacji aury. Jest mu smutno i źle, a do tego ma strasznego kaca, bo wypił wczoraj chyba z pół litra wódki. Możliwe, że nie powinien był dzisiaj w ogóle wsiadać do samochodu – ale teraz to już po ptokach, bo i tak wsiadł.
Świnki za to czują się wyśmienicie. A nazywają się Józef, Paszczak i Rzodkiewka.
– Tylko się na mnie nie gniewajcie – mówi do nich Hubert, zerkając w lusterko. W wielkiej klatce ustawionej na tylnym siedzeniu panuje względny spokój: Józef śpi, Paszczak konsumuje kapustę, a Rzodkiewka patrzy na Huberta wzrokiem, w którym wyraźnie można wyczytać wyrzut.
– To tylko na chwilę – ciągnie Hubert. – Miesiąc, może dwa. Aż się ogarnę. Naprawdę nie mogę się teraz wami opiekować.
Rzodkiewka odwraca wzrok i zaczyna przyglądać się mknącym po niebie chmurom.
– No, daj spokój Rzodkiewka. Obiecuję, że po was wrócę. A u mojej siostry będzie wam dobrze, to bardzo miła dziewczyna. I świetnie gotuje.
Paszczak parska nad swoja kapustą.
– No tak – reflektuje się Hubert. – Może to akurat kiepski argument. Wiem, że wolicie surowiznę.
Przez chwilę jadą dalej w milczeniu. Hubert koncentruje się na drodze, starając się nie myśleć o niczym. A zwłaszcza o dwóch ostatnich dniach. Koszmarnych dniach. Najgorszych dniach jego życia. O wyprowadzce Eli. O kłótni, w czasie której padły słowa, które nigdy nie powinny były paść. O tej straszliwej ciszy, która zapadła, kiedy tylko zamknęły się za nią drzwi. O ciszy, która wciąż dzwoni mu w uszach.
– Wiem, że nie wróci – szepcze smutno Hubert i czuje, że łzy podchodzą mu do gardła.
Paszczak kończy jeść i układa się do snu obok Józefa.
– No wiesz stary, nie musisz aż tak ostentacyjnie okazywać, że masz moje problemy gdzieś – mówi do niego Hubert.
Paszczak zamyka oczy i zasypia. Rzodkiewka odwraca wzrok od okna i znów patrzy na Huberta.
– Dobrze, że chociaż ty słuchasz, Rzodkiew.
Rzodkiewka lekko kiwa głową. Hubert bierze to za gest pojednania i uśmiecha się do niej we wstecznym lusterku.
– Fajnie, że już się nie dąsasz. Będę za wami tęsknił i wrócę nim się obejrzycie. Po prostu chodzi o to, że mógłbym w tym stanie, na przykład, zapomnieć was nakarmić. To by było straszne, nie uważasz?
Rzodkiewka intensywnie wpatruje się w lusterko. Ich spojrzenia spotykają się.
– Wiem, co sobie myślisz. Myślisz, że będę cały czas pił. Obiecuję, że nie będę. A już na pewno nie cały czas.
Hubert znowu milknie i zaczyna zastanawiać się, kogo właściwie próbuje oszukać: siebie czy Rzodkiewkę. Przecież wiadomo, że będzie pił. On to wie, świnki morskie to wiedzą i jego siostra prawdopodobnie też to wie. Wie także Ela – w końcu między innymi dlatego odeszła.
– Sam widzę, jak to wygląda – mówi Hubert w przestrzeń i znów zerka w lusterko. – Ale przecież mogę nad tym zapanować.
Wyraźnie widzi, że Rzodkiewka ironicznie podnosi jedną brew.
– Ale że co? Uważasz, że nie mogę? – zaperza się Hubert.
Rzodkiewka uparcie milczy.
– Oczywiście, że mogę! Wprawdzie jeszcze nigdy nie próbowałem, ale gdybym tylko chciał, to przestałbym natychmiast, tu i teraz, zaraz – brnie w banały Hubert, ściskając obiema rękami kierownicę. – Tylko nie chcę, ot co! Bo nie będzie mi jakaś świnka morska dyktować, co mam robić!
Rzodkiewka ziewa rozdzierająco i układa się do snu obok Józefa i Paszczaka.
– No, zajebiście – mruczy pod nosem Hubert. – Teraz to już wszyscy mnie opuścili. I weź tu, człowieku, nie pij.
Pół godziny później mijają tabliczkę z napisem „Konin”. Nad miastem powoli zaczyna zapadać zmrok. Jaskrawopomarańczowa kulka słońca chowa się za horyzont, odstawiając na niebie swój wyjątkowy, monochromatyczny spektakl jednego aktora. W samochodzie nikt jednak nie docenia pokazu: kierowca pogrążył się w niewesołych myślach, a świnki morskie śpią snem sprawiedliwych.
Hubert zatrzymuje samochód pod blokiem siostry.
Odwraca się i wkłada palec między pręty klatki, żeby dźgnąć Rzodkiewkę pod żebro.
– Ej, śpisz? – zadaje najgłupsze pytanie świata.
Rzodkiewka otwiera jedno oko.
– Mam taki pomysł – oświadcza Hubert. – Zawrzyjmy umowę. Słuchaj. Jak mi powiesz, że za dużo piję, wyraźnie i po polsku, to obiecuję, że pójdę na odwyk. Serio: sam się zgłoszę i jeszcze im powiem, że świnka morska do mnie gada, więc niech mnie zamkną i wyleczą. Ale jak nic nie powiesz, to znaczy, że wcale nie uważasz, że za dużo piję. I masz obiecać, że wtedy to ty przestaniesz tak na mnie ciągle patrzeć. Bo mam już dosyć tych twoich niemych wyrzutów.
– Za dużo pijesz – mówi Rzodkiewka, po czym przewraca się na drugi bok.
Hubert opada bez sił na siedzenie kierowcy. Dżizus, kurwa, ja pierdolę – myśli. – Źle ze mną. Świnka morska do mnie przemówiła. O święta panienko.
Po chwili próbuje jeszcze raz:
– Ej, Rzodkiewka! Czy ty się przed chwilą odezwałaś ludzkim głosem?
Rzodkiewka nic nie mówi, bo śpi. A przynajmniej wygląda, jakby spała.
Udaje bydlak – myśli Hubert. – Przecież słyszałem ją na własne uszy.
Hubert ponownie dźga Rzodkiewkę w bok, ale świnka milczy jak grób. Próbuje z Józefem. Ten tylko prycha i odwraca się do niego owłosioną pupą. Już-już chce zbliżyć wyciągnięty palec do trzeciej świnki, kiedy orientuje się, że ta patrzy na niego ostrzegawczo, zupełnie jakby chciała powiedzieć: „Ani się waż!”.
W końcu Hubert daje za wygraną i wysiada z samochodu. Wnosi klatkę z Józefem, Paszczakiem i Rzodkiewką na drugie piętro, do mieszkania siostry.
– Dobrze cię widzieć, braciszku – uśmiecha się na jego widok Matylda. – Co u ciebie?
– Nawet nie pytaj – stęka Hubert i ustawia klatkę na podłodze w salonie. – Te skunksy mnie wykończą.
– Co ty mówisz? – śmieje się Matylda. – Przecież to takie urocze stworzonka.
– Jasne. Zobaczymy, co powiesz za miesiąc, jak będę je odbierał.
Po kolacji i pogawędce z siostrą Hubert zamyka się w pokoju gościnnym i zaczyna goglować ośrodki odwykowe. Wysłany na odwyk przez świnkę morską, tego jeszcze nie było – myśli ponuro. Ale słowo sie rzekło. Niech szlag trafi te cholerne gryzonie.
Tymczasem w klatce pozostawionej w salonie Rzodkiewka mówi do kolegów:
– Dobranoc, chłopaki.
– Dobranoc – odpowiada, ziewając, Józef.
– Pa – mruczy Paszczak i wtula się w towarzyszy, po czym dodaje jeszcze: – Aleś go wystraszyła.
– Na dobre mu to wyjdzie – odpowiada Rzodkiewka.
– Fakt – zgadza się Paszczak i zamyka oczy.
W okna salonu zagląda wesoło pucołowaty księżyc. Mieszkanie Matyldy pogrąża się w nocnej ciszy.