Eksperyment ze słowiańską fantastyką. Recenzja „Chąśby” Katarzyny Puzyńskiej
Katarzyna Puzyńska to pisarka znana czytelnikom przede wszystkim z serii kryminałów o fikcyjnej wsi Lipowo, których (poprawcie mnie, jeśli się mylę) naliczyłam aż trzynaście. Tym razem jednak autorka zaprasza nas do zupełnie innego świata. Chąśba to jej pierwsza książka z gatunku fantasy. A precyzyjniej rzecz ujmując – słowiańskie fantasy.
Morderstwo i kradzież w słowiańskim grodzisku
Akcja powieści rozgrywa się w pewnym grodzisku, gdzieś na terenach dzisiejszej północnej Polski (wnioskuję po rzece Drwęcy). Czasy są bliżej nieokreślone, ale na pewno przedchrześcijańskie, starosłowiańskie. Oprócz ludzi grodzisko i jego okolice zamieszkują istoty nie z tego świata: rusałki, olbrzymy, wąpierze, utopce i strzygi. Mamy więc klimat trochę jak z baśni: nierealny, magiczny, mocno niepokojący i pełen czających się z każdej strony niebezpieczeństw.
I oto pewnego razu w tymże grodzisku następują po sobie – praktycznie jedno po drugim – dwa niezwykłe wydarzenia. Najpierw znalezione zostaje ciało karczmarki, Grubej Bolemiry i wszystko wskazuje na to, że została ona zamordowana. Następnie zaś ze świątyni znika tarcza Jarowita, boga wojny i wiosny. Tarcza chroniła mieszkańców przed złem, a jej kradzież (czyli tytułowa chąśba) naraża wszystkich na straszliwy gniew Jarowita, znanego z nieokiełznanego temperamentu. Trzeba zatem prędko odzyskać zgubę, by nie dopuścić do wybuchu emocji porywczego boga.
Niecodzienne trio
Głównych bohaterów mamy w tej historii troje. Pierwszym jest Strzebor, młodziutki i cherlawy mąż Grubej Bolemiry, który – mimo wrodzonej niechęci do przygód i awantur – bardzo chce się dowiedzieć, co spotkało jego małżonkę. Drugi z bohaterów, Zamir, to jego całkowite przeciwieństwo: dawny wojownik (i chąśnik), a obecnie kat, który niejedno już w życiu widział, z niejednego pieca chleb jadł i niełatwo da się wyprowadzić w pole. Trzecią członkinią tego osobliwego trio jest dziewczyna imieniem Mora, podejrzewana o bycie Marzanną, na którą poluje cała okolica, mocno już spragniona wiosny. Ta właśnie trójka społecznych wyrzutków w dość nieoczekiwany sposób zawiera przymierze i wyrusza razem na wędrówkę w celu odzyskania skradzionej tarczy.
Zwroty akcji i zawroty głowy
I takim to sposobem zawiązuje się akcja powieści, która od tego momentu nie zwalnia już ani na chwilkę aż do samego końca. Wydarzenia płyną lawinowo, a zwroty akcji następują jeden po drugim w tempie, które mnie osobiście przyprawiło o zawroty głowy. Fajnie, kiedy w książce dużo się dzieje… ale tutaj dzieje się jednak odrobinkę za dużo. Do tego stopnia, że w pewnym momencie te dramatyczne w założeniu zwroty akcji przestają robić na czytelniku jakiekolwiek wrażenie. Ot, kolejne straszliwe tarapaty, które skończą się równie szybko, jak się zaczęły, więc nie ma co się specjalnie przejmować. Jeszcze jedno śmiertelne zagrożenie? Phi…
Drogowskazy i anegdoty
A do tego jeszcze autorka wybrała dość niestandardowy sposób na przedstawienie tej historii, niecodzienną formę prowadzenia narracji. Formę teoretycznie bardzo ciekawą, która jednak w praktyce okazała się – przynajmniej dla mnie – wyjątkowo irytująca. Otóż narracja poprzetykana jest „drogowskazami”, które odsyłają czytelnika do anegdot na końcu książki. W pewnym momencie pojawia się, na przykład, informacja: „Jeśli chcesz przekonać się, co się stało po nieoczekiwanym spotkaniu przed chatą wołchwa, zajrzyj do Anegdoty 9 na stronie 409. Jeżeli nie, czytaj dalej.” I przyznaję, że to w zamyśle brzmi świetnie, eksperymentalnie i nowatorsko, ale jak na mój gust zupełnie się w tej książce nie sprawdziło. Wątków, postaci i wydarzeń i tak jest już tu za dużo, a jeśli dodać do tego jeszcze skakanie po książce w tę i nazad i czytanie o rzeczach, z których część faktycznie okazuje się z punktu widzenia fabuły zupełnie niepotrzebna, to robi się z tego wszystkiego chaos zbyt już trudny do zniesienia.
Styl pisania Katarzyny Puzyńskiej też mnie, niestety nie zachwycił. Wydał mi się zbyt prosty i płaski – jak styl kogoś, kto zwraca się do dzieci, sądząc, że aby go zrozumiały powinien maksymalnie uprościć język. Daje to wrażenie jakiejś pretensjonalności i zdecydowanie nie robi dobrze tej powieści. Choć trzeba przyznać, że czyta się ją przez to bardzo łatwo. Aż za łatwo…
Bonusy dla fanów słowiańskiej fantastyki
Jak można się domyślić zatem, Chąśba zupełnie mnie nie zachwyciła. Choć przyznaję, że są tu przecież i dobre rzeczy. Jak na przykład sam pomysł na fabułę, pomieszanie słowiańskiej mitologii z zagadką kryminalną. Widać gołym okiem, że autorka czuje się w tych starosłowiańskich klimatach jak ryba w wodzie i czytelnicy zainteresowani tematem na pewno znajdą tu masę smaczków, niuansów i odniesień. Mało tego: uważny (i wkręcony w fantastykę) czytelnik z radością wyłapie w trakcie lektury odwołania do klasyków gatunku (Sapkowski?), o czym zresztą autorka sama wspomina we wstępie. Można więc potraktować tę lekturę jako swoistą grę, w która autorka wciąga czytelnika – zwłaszcza, jeśli czytelnik ów jest pasjonatem słowiańskiego fantasy. Ja akurat nie jestem, więc trochę się, niestety, z tą książką minęłam.
Eksperyment Katarzyny Puzyńskiej oceniam więc jako średnio udany, choć na pewno niepozbawiony potencjału. W mój czytelniczy gust nie trafił, ale nie wątpię, że znajdzie wielu przychylnych odbiorców.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.
Źródło obrazków: lubimyczytac.pl
Katarzyna Puzyńska Chąśba
Wydawnictwo Prószyński i S-ka 2021