Pingwiny, ciotki i Holocaust, czyli recenzja książki „Pawilon małych ssaków” Patryka Pufelskiego
Co za szczęście, że Patryk Pufelski – opiekun pingwinów i fretek, przyjaciel hipopotamów oraz posiadacz najlepszej pod słońcem babci (która zapisała się na fitness i jest najstarsza w swojej grupie) – wpadł któregoś dnia na pomysł wzięcia udziału w konkursie pamiętników osób LGBTQ+. I co za szczęście, że jury okazało się na tyle przytomne i rozumne, by ten jego pamiętnik należycie docenić i wydało go w formie książki. Dzięki temu splotowi szczęśliwych wydarzeń i fortunnych decyzji, miałam ostatnio okazję przeczytać książkę, która poprawiła mi humor o wiele skuteczniej niż cały worek żelków-miśków.
Niecodzienna codzienność w zoo
Patryk pracuje w zoo i na jego codzienność składa się, między innymi, doglądanie fok, zabawy z pingwinami i gotowanie owsianki dla tapirów. Oczywiście, że potencjał absurdogenny takiej pracy jest ogromny, czego autor zdaje się być w pełni świadomy („Wiesz, kiedy twój dzień jest udany? Kiedy dwumiesięczna hipopotamiczka ciumka ci palce”). Opisuje tę swoją niecodzienną codzienność z cudownym humorem, pogodą ducha i wrodzoną (chyba) serdecznością, tworząc narrację tak uroczą, ciepłą i zabawną, że czytając ją nie sposób przestać się uśmiechać.
Niektóre zapisane w tej książce scenki to tylko kilka linijek tekstu, często z jakąś błyskotliwą myślą, zasłyszaną rozmową albo zabawnym zdarzeniem. Autor wychwytuje z otoczenia rzeczy warte zapisania, odziera je z tego co zbędne, poleruje i dopieszcza, aż udaje mu się wyciągnąć z nich małe literackie perełki. A już szczególne ucho ma do dialogów – jak na przykład tu:
„Maniek: Przed przerwą hipki wypusce.
Pani Jasia: Chyba nie, zimno! Dziesięć stopni, śnieg w góroch, a ten hipki bedzie wypuscoł!
Maniek: Wczoraj też w środku siedziały, niechże se pochodzą! Wypusce!
Pani Jasia: Wypuścis, wypuścis, kurwa, chyba jak im sweterki podziergos!”.
Albo tu:
„Ula: Waldeczku, co robisz?
Waldek, z pędami bambusa w ręce: A nic, szukam pandów”.
No nie da się zachować powagi.
Życie w zoo dostarcza mnóstwa wartych zapamiętania momentów, radości, wzruszeń, śmiechu i łez. Zwierzęta przychodzą na świat, przywiązują się do ludzi, zawierają przyjaźnie, toczą spory, bawią się, obchodzą urodziny (albo adopciny), smucą się, chorują, umierają. Wydaje się więc, że materiału do zapisania nigdy nie zabraknie, skoro nawet te najzwyklejsze wieczory w zoo, kiedy nie dzieje się nic nadzwyczajnego, oprócz codziennego układania zwierząt do snu, „mają w sobie (…) coś z dobranocki”.
Holocaust i ciotki
Scenki rozgrywające się w zoo poprzeplatane są okruchami z życia rodzinnego Patryka – i tu też jest materiału co niemiara, bo tak się składa, że autor wychował się w wielopokoleniowej rodzinie pełnej Ocalałych z Holocaustu. Ma wyjątkową relację nie tylko ze swoją babcią, ale też z innymi starszymi członkami rodziny, a zwłaszcza – z licznymi ciotkami: „przypomniało mi się, jak ktoś mi ostatnio próbował tłumaczyć, jak to jest mieć starszą ciotkę. Bitch, please. Gdyby na świecie istniała jakaś instytucja naukowa, zajmująca sę ciotkami – aunt studies, tantelogią, ciocioznawstwem – w wieku czterech lat miałbym habilitację! Pal sześć pradziadka Augusta mówiącego biegle w sześciu językach! Pal sześć kuzyna Michała, który przed swoim domem w Oliwie trzymał czołg! Pal sześć wujka Janka, przedwojennego mistrza Polski w boksie w wadze koguciej! Gdyby nie ciotki, ta rodzina byłaby zupełnie bez sensu i moglibyśmy sobie wszystkie te czołgi, ringi i języki wsadzić w szparag!”.
To specyficzne doświadczenie rodzinne tak go ukształtowało, że jako dorosły człowiek, zamiast imprezować z rówieśnikami, Patryk woli spędzać swój wolny czas wśród seniorów – na przykład na spotkaniach Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów. Za swoją najlepszą przyjaciółkę natomiast uważa osiemdziesięciopięcioletnią panią o imieniu Krysia (która powoli zaczyna tracić pamięć, z czym trudno mu się pogodzić). Jest w tym coś bardzo wzruszającego, bo autor świetnie zdaje sobie sprawę z tego, że porusza się po bardzo kruchym świecie, że obcuje z ostatnimi żyjącymi świadkami historii, których już wkrótce nie będzie wśród nas. I faktycznie, z biegiem czasu część jego bliskich i znajomych odchodzi – a ponieważ zebrane w tej książce zapiski obejmują kilka lat, śmierci wydaje się być tu bardzo dużo. A każda z tych śmierci to przecież nie tylko odejście człowieka, ale też utrata jakiejś części historii i żywych wspomnień. Historii i wspomnień, do których Pufelski miał przez całe życie bezpośredni dostęp, nie skrzywiony przez mitologizujące podręczniki i ideologizującą telewizję. 19 kwietnia 2022 pisze więc: „Czytam, co ludzie piszą na Facebooku o rocznicy powstania w getcie. Co oni z tym wygrywaniem? Przecież to nie było powstanie do wygrania. To było o tym, żeby nie gadano, że Żydzi poszli jak barany na rzeź. Marek Edelman mówił Hannie Krall, że chodziło o wybranie sobie śmierci. (…) I że to pamiętanie mitologizujące, z syrenami zasranymi jest bez sensu, bo pamiętanie jest wtedy pamiętaniem, kiedy się robi jak należy teraz, jak ludzie są w potrzebie, a nie dumnie pierdoli kocopoły na wysokich scenach o rzeczach, w których w ogóle nie miało się i nie ma się swojego udziału. Będę o tym mówił i będę o tym pisał, bo ci, którzy tam byli, umierają i zaraz nie będzie już nikogo, kto nam o tym opowie. A ja boję się tego, że zostaną same wysokie sceny, syreny, uświęcone kocopoły i kradziona duma”.
Reakcja na homofobię i antysemityzm
Ponieważ rzecz dzieje się w Polsce a Patryk jest gejem, nie mogło w jego książce zabraknąć również reakcji na polską homofobię. I choć udało mu się stworzyć dla siebie swego rodzaju bańkę, pełną pingwinów, fok i hipopotamów (jak sam pisze: „Czasem mam takie poczucie, że wcale nie chodzę do pracy, tylko żyję w przygodowym śnie siedmiolatka”), to przecież wrogie decyzje władz i nienawistne komentarze w sieci i w realu – tak homofobiczne jak antysemickie – wciąż dotykają go osobiście. Nie ma więc co się dziwić, że czasem się chłopak wkurzy: „nie ma czegoś takiego jak antyżydowskie przekonania, a jedynie antysemityzm i przekonania, które w istocie są dwoma różnymi sprawami, bo antysemityzm, rasizm, homofobia i nienawiść to nie są poglądy, do ciężkiego chuja!”. Znajdziemy tu sporo podobnych fragmentów, będących często komentarzami do bieżących wydarzeń; fragmentów które brzmią trochę jak wpisy z Facebooka (i prawdopodobnie początkowo nimi były). Te fragmenty mocno urealniają całą narrację, osadzają ją w polskim tu i teraz.
Podsumowując: jestem zachwycona. Przeczytałam Pawilon małych ssaków w jeden wieczór, nie mogąc wyjść z podziwu, jakie to było świeże, lekkie, mądre i znakomicie napisane. To taki rodzaj narracji, który sprawia, że czytelnik zaczyna bardzo lubić autora (nawet jeśli w życiu nie widział go na oczy) i myśleć sobie, że fajnie by było mieć takiego kumpla. Naprawdę przepyszna rzecz.
Patryk Pufelski Pawilon małych ssaków
Wydawnictwo Karakter 2022