Tutaj się nie da żyć. Recenzja filmu „Hiacynt” w reżyserii Piotra Domalewskiego
Ponura dekada
Mam często wrażenie, że obraz lat osiemdziesiątych jest w mojej głowie mocno niepełny. Własne wspomnienia ograniczają się do murów osiedlowego przedszkola, Misia Uszatka i Psa Pankracego, a wyobrażenia zbudowane na podstawie oficjalnego przekazu historyczno-kulturowego zdominowane są przez legendę „Solidarności” i ponury cień stanu wojennego. Rzeczywistość polityczna i społeczna tej dekady ma taką siłę rażenia i sama w sobie jest tak dużym tematem, że zwykle nie starcza już czasu i przestrzeni, by próbować odnaleźć w niej jakieś inne, zapomniane narracje, usłyszeć głosy wykluczanych i pomijanych. Na przykład osób nieheteronormatywnych.
Na szczęście królujący właśnie w filmie retro trend powrotu do lat osiemdziesiątych nie ominął również polskiej kinematografii. I coraz częściej te ignorowane w oficjalnym przekazie grupy właśnie na ekranie odnajdują swoje miejsce i głos.
Akcja „Hiacynt”
Thriller Hiacynt w reżyserii Piotra Domalewskiego – nagrodzony za scenariusz na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni – odsłania wycinek takiej właśnie zapomnianej historii. I jest to wycinek wyjątkowo trudny do przełknięcia, bolesny wręcz. Film odsłania bowiem kulisy haniebnej akcji pod pseudonimem „Hiacynt”, czyli serii represji i regularnych prześladowań podejmowanych przez władze PRL wobec społeczności osób homoseksualnych w połowie lat osiemdziesiątych. Homoseksualistom zakładano tak zwane „różowe teczki”, poniżano ich i szantażowano. Mimo że oficjalnie homoseksualizm pozostawał w Polsce Ludowej legalny, milicja obywatelska skrzętnie gromadziła informacje o homoseksualistach i osobach, które utrzymywały z nimi kontakty, napędzając tym samym machinę strachu i nieufności.
Hiacynt nie jest jednak dokumentem opowiadającym o tej akcji ani też filmem historycznym. To przede wszystkim opowieść o ludziach – ich uwikłaniu w system, rozterkach, rozpaczy i niemocy. I o pragnieniu wolności i bycia sobą – mimo wszystko.
Wrażliwy milicjant
Głównym bohaterem filmu jest młody milicjant o imieniu Robert (świetna rola Tomasza Ziętka), którego życie – tak osobiste jak i zawodowe – wydaje się całkowicie poukładane i z góry zaplanowane. Chłopak doskonale wie, jak będzie wyglądała jego przyszłość: praca w milicji, kolejne szczeble zawodowej kariery, ślub z koleżanką-archiwistką. Idzie przez życie po wytyczonej przez innych ścieżce, nie pyta i nie kwestionuje, robi to, czego oczekuje od niego rodzina i otoczenie (choć momentami trudno zrozumieć, po co, skoro gołym okiem widać, że toksyczny ojciec i tak nigdy nie będzie z niego zadowolony).
Przy tym wszystkim widzimy, że sam Robert nie jest jeszcze zepsuty ani skorumpowany przez system – ma w sobie dużą wrażliwość, w kontaktach z bliskimi wykazuje się sporym wyczuciem i delikatnością, a w pracy zawodowej wyróżnia go autentyczna chęć docierania do prawdy. To tak zwyczajnie dobry chłopak, przyzwoity gość.
Kolorowy świat homoseksualistów
Któregoś dnia Robertowi zostaje przydzielona sprawa morderstwa, która przewraca jego poukładany świat do góry nogami. Częścią zadania jest obserwowanie społeczności warszawskich homoseksualistów. I tym sposobem właśnie Robert poznaje Arka (Hubert Miłkowski) – studenta germanistyki, anarchistę i wolnego ducha – który wprowadza go do swojego kolorowego świata. Świata o wiele ciekawszego, weselszego i bardziej różnorodnego niż monotonna codzienność Roberta. Świata, który pozwoli Robertowi – po raz pierwszy w życiu – zacząć zadawać sobie pytania o własną tożsamość.
„Tu się nigdy nic nie zmieni”
Mam wrażenie, że od tego momentu wątek kryminalny nieco schodzi na drugi plan. Jakby miał być tylko katalizatorem wewnętrznej przemiany Roberta, przyczyną jego rozterek i dylematów oraz tłem dla jego relacji z innymi. Nie tylko z Arkiem, ale też z narzeczoną (w tej roli Adrianna Chlebicka, która nieszczególnie mnie zachwyciła), czy z upiornym ojcem (Marek Kalita, który sprawia, że naprawdę łatwo znienawidzić tę postać od pierwszego wejrzenia). I właściwie to przeniesienie ciężaru z intrygi kryminalnej na warstwę psychologiczno-emocjonalną wychodzi filmowi na dobre, pozwala bowiem skupić się na tym, co w tej historii najistotniejsze.
Jako widzowie doskonale rozumiemy, że sytuacja Roberta jest absolutnie niemożliwa, nie ma z niej drogi wyjścia i że cała historia po prostu nie ma szans skończyć się dobrze. „Tu się nigdy nic nie zmieni” mówi mu w pewnym momencie Arek i naprawdę trudno się z nim nie zgodzić. W tym kraju chłopaki po prostu nie mają szans, ich miłość nie ma prawa się wydarzyć. Robert jest tak głęboko opleciony mackami systemu i społeczeństwa, że musiałby znaleźć w sobie siłę wręcz nadludzką, żeby wyrwać się z tego wszystkiego i pójść własną drogą. Nie w tych czasach, nie w tym kraju, nie w tej rzeczywistości. To jest chyba w tym wszystkim najsmutniejsze, nadaje jego postaci rys jakiegoś beznadziejnego, straceńczego tragizmu.
Być może Hiacynt poruszył mnie tak głęboko między innymi dlatego, że pod wieloma względami wydaje się tak przerażająco aktualny. Co z tego, że jest czterdzieści lat później i zmienił się system, prawdopodobnie wiele osób nieheteronormatywnych także i dziś mogłoby powtórzyć za jednym z bohaterów słowa: „Trzeba wyjechać z tego kraju. Nieważne gdzie. Tutaj się nie da żyć”.
Wisienka na torcie
I na koniec jeszcze kilka słów o prawdziwej wisience na torcie tego filmu, czyli o roli Tomasza Schuchardta, który gra Wojtka – starszego kolegę Roberta, stereotypowego, topornego milicjanta. Rola wyraźnie stworzona jako przeciwwaga dla Roberta: zdecydowanie antypatyczny facet, a często wręcz cyniczny prostak, ale Schuchardt gra go z takim smakiem, z lubością wręcz, że nie sposób oderwać od niego wzroku. Oglądając sceny z jego udziałem, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że aktor musiał doskonale się bawić przy tej robocie. Doprowadził swoją postać do samiuteńkiej granicy wiarygodności, za którą byłoby już tylko przerysowanie – i na tej granicy rozwinął skrzydła. Naprawdę błyskotliwe wykonanie dość przecież sztampowej roli. Momentami kradnie show.
Jest więc wiele powodów, dla których warto obejrzeć ten film. Ale najważniejszym pozostaje tytułowy „Hiacynt” – akcja, której konsekwencji prawdopodobnie długo jeszcze nie będziemy w stanie zrozumieć. Na końcu filmu znajdujemy informację o tym, że w jej wyniku zarejestrowano około jedenastu tysięcy akt osobowych i że większość z nich zaginęła i do dziś nie wiadomo, co się z nimi stało.
A to jest przecież jedenaście tysięcy nieopowiedzianych historii.