film,  filmy i seriale

Kobiety po obu stronach kamery, czyli o Festiwalu Filmów Feministycznych w Reykjaviku

W dniach 12-15 stycznia odbył się w Reykjaviku Festiwal Filmów Feministycznych. Bardzo zacna inicjatywa, wypełniona po brzegi ciekawymi filmami, panelami, dyskusjami i spotkaniami z interesującymi gościniami. Wprawdzie udało mi się skorzystać tylko częściowo, ale tak czy inaczej opowiem Wam o tym, co widziałam. Bo myślę sobie, że jedną z najfajniejszych rzeczy na takich festiwalach jest to, że można na nich zobaczyć filmy, na które w normalnych warunkach człowiek w życiu by się nie natknął – bo zwyczajnie nie wiedziałby czego i gdzie szukać. Tym razem – jak na feministyczny festiwal przystało – zaprezentowano wyłącznie dzieła kobiet i o kobietach, kładąc nacisk na żeńską optykę i szeroko rozumiane herstorie. Bo choć mainstream coraz szerzej otwiera się na kobiecą perspektywę, to jednak branży filmowej – jak podkreślają same twórczynie – wciąż do genderowej równości daleko. Dlatego szczególnie ważne jest tworzenie i podtrzymywanie przestrzeni siostrzanego wsparcia i swobodnej wymiany myśli – takich właśnie jak reykjavicki festiwal (to już czwarta edycja!).

Otwierający cały festiwal film Lucile Hadzihalilovic Innocence to bardzo dziwna i bardzo mroczna opowieść o szkole dla dziewcząt ukrytej gdzieś głęboko w lesie, w bliżej nieokreślonym miejscu i czasie. Placówka jest mocno podejrzana – dzieci nie wiedzą, jak się tam znalazły, nie pamiętają nic ze swojego wcześniejszego życia, nie mogą przyjmować gości ani w żaden sposób komunikować się ze światem zewnętrznym. Robi się jeszcze dziwniej, kiedy pewnego dnia grupa dziewczynek znajduje w szkole… trumnę. A w niej żywą dziewczynkę, która jak gdyby nigdy nic wstępuje sobie w ich szeregi i zaczyna uczyć się panujących w szkole reguł, obyczajów i hierarchii. A wszystko to w atmosferze takiej trochę oniryczno-baśniowej sielanki, podszytej jednak autentyczną grozą. Bo raczej nie mamy wątpliwości, że w tej dziwacznej szkole dzieje się coś złego – ale co? I czy same dziewczynki faktycznie są tak niewinne, jak sugeruje tytuł? A jeśli tak – to kto właściwie jest złym wilkiem wśród tych wszystkich Czerwonych Kapturków?

Lucile Hadzihalilovic zostawia nas, widzów z męczącym poczuciem, że właściwie nie do końca rozumiemy, co obejrzeliśmy. Symboliczną baśń o dorastaniu i traceniu niewinności? Przesyconą genderową świadomością opowieść o socjalizowaniu dziewczynek? Senną wizję dzieciństwa rodem z koszmaru? Wychodzimy z kina przepełnieni trudnym do sprecyzowania niepokojem.

Szwedzka komedia Mellanrumsfruar (In Between) w reżyserii Lisy Fjellman i Anny Lönn Franko to prawdopodobnie jeden z najbardziej zwariowanych filmów świata. A już na pewno – najbardziej zwariowany i najśmieszniejszy, jaki widziałam na całym festiwalu. Ubawiłam się jak dziecko w wesołym miasteczku na cukrowym haju.

Fabuła koncentruje się na trzech kompletnie pokręconych artystkach, które pewnego dnia zostają eksmitowane ze swojego mieszkania w artystycznej dzielnicy Malmö. Przez jakiś czas błąkają się po mieście, nie wiedząc co zrobić ze sobą i wszystkimi swoimi absurdalnymi rekwizytami, niezbędnymi wszak do życia każdej szanującej się artystce (takimi jak noga manekina, pluszowy pies, sztuczne piersi, dywan oraz karabin), po czym postanawiają zamieszkać we wnęce swojej dawnej kamienicy, w ukrytej przestrzeni między mieszkaniami innych ludzi. Z tej swojej nowej bazy opracowują plan zemsty na bezwzględnym dyrektorze generalnym firmy deweloperskiej, który pozbawił je dachu nad głową.

Najbardziej szalonym elementem tego filmu są same bohaterki – jedna z manią prześladowczą, druga z narkolepsją, trzecia z nogą manekina pod pachą. Jedna ubrana jak na wojnę, druga jak aktorka ze spalonego teatru, trzecia jakby właśnie uciekła z walącego się kabaretu. Trudno zachować powagę na sam ich widok. A do tego jeszcze cały film jest wizualnie tak cudownie abstrakcyjny, surrealny i pstrokaty, że ogląda się go z rogalem na twarzy, zastanawiając się, czy autorki i aktorki przypadkiem nie nakręciły tego będąc pod wpływem jakichś wesołych roślinek. Życiowa mądrość, którą z tego filmu wynosimy brzmi: „Normalność to brak halucynacji”. Rozumiemy to stanowisko.

Shapeless w reżyserii Samanthy Aldany to film, który obejrzałam właściwie tylko dlatego, że akurat przypadkiem znalazłam się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, czyli w przerwie między dwiema innymi produkcjami, które faktycznie mnie interesowały. Mój problem z większością filmów o zaburzeniach psychicznych polega bowiem na tym, że prawie zawsze wychodzę z nich z tym samym wrażeniem: twórcy znowu zapomnieli napisać fabułę. Niestety, tym razem było tak samo. No, zapomnieli.

Shapeless to historia Ivy, młodej kobiety cierpiącej z powodu zaburzeń odżywiania. Dziewczyna marzy o śpiewaniu, ale choroba stopniowo odbiera jej kontrolę nad własnym życiem i rzeczywistością. Film jest, niewątpliwie, świetnie zrobiony – wizualnie niepokojący, mroczny, dramatyczny i bardzo mocny. Bohaterka ma zaburzony ogląd tego, jak wygląda jej ciało, co w filmie oddane zostało w wyjątkowo ciekawy sposób – widzimy w lustrach rozmazujący się kształt jej ciała, zbliżenia na zdeformowane fragmenty twarzy. Stopniowo napięcie rośnie i ciało Ivy zaczyna wyczyniać straszne rzeczy, jak w horrorze – tu coś pęka, tam wyrasta, gdzie indziej się multiplikuje. Rozumiemy, że Ivy zamienia się w potwora. Choroba przejmuje dowodzenie.

Tak więc mocnych stron miała ta produkcja naprawdę sporo – cała warstwa wizualna, niepokojący klimat i mnóstwo świetnej muzyki. Tyle tylko, że nic się tam nie działo, poza tym, że bohaterka coraz głębiej pogrążała się w otchłani choroby. Więc trochę to było nudne, jak dla mnie. Choć psychiatrów, psychologów i terapeutów pewnie zainteresuje.

Za to w duńskiej produkcji Kød og Blod (Wildland) w reżyserii Jeanette Nordahl działo się naprawdę dużo. Kød og Blod to gangstersko-rodzinny dramat, opowiadający historię kilkunastoletniej Idy, ktora po śmierci matki trafia do domu swoich jedynych krewnych – ludzi, których wcześniej praktycznie nie znała. Zarówno imponująca ciotka Bodil, jak i jej trzej dorośli już synowie witają Idę z otwartymi ramionami; robią wszystko, by jak najszybciej poczuła się wśród nich jak w domu. Ale dziewczyna prędko orientuje się, że coś tu jest mocno nie tak: nielegalne interesy, przekręty, wymuszenia i przemoc to chleb powszedni w życiu upiornej rodzinki. Ida staje się częścią tej przestępczej machiny, zanim w ogóle zdąży się zorientować, co się stało.

Chyba najlepszą rzeczą jest w tej historii sama postać głównej bohaterki (wcieliła się w nią młodziutka duńska aktorka, Sandra Guldberg Kampp). Ida jest nieoczywista, skomplikowana i naprawdę trudna do odczytania. Z pozoru wycofana i mocno zamknięta w sobie nastolatka, którą w dodatku poznajemy w chwili, kiedy przeżywa żałobę po matce – mamy więc wrażenie, że nie do końca rozumie, co się wokół niej dzieje. Ale przecież w którymś momencie zaczyna brać w tym wszystkim czynny udział i w dodatku sprawiać wrażenie, że całkiem nieźle się przy tym bawi. A my zaczynamy zastanawiać się, na ile dziewczyna jest tylko zmanipulowaną ofiarą swoich diabolicznych krewnych, a na ile – wyrachowaną młodą przestępczynią, świadomie wkraczającą w struktury mafijnej organizacji.

Równie dobry skandynawski dramat, choć o bardzo innej tematyce, to norweski film Hope w reżyserii Marii Sødahl. Jest to historia kilku dni z życia kobiety, u której zdiagnozowany zostaje nieuleczalny guz mózgu. Historia dość kameralna, bo skoncentrowana głównie na relacji głównej bohaterki z jej wieloletnim partnerem, Tomasem. Relacji, która nigdy nie była idealna, bo obydwoje skupiali się na własnych, zupełnie odrębnych karierach artystycznych i często trzymał ich przy sobie tylko wspólny dom i wspólne dzieci. Choroba Anji w ciągu kilku dni stawia wszystko na głowie, wyciąga na wierzch dawne krzywdy i żale, ale też – cały wachlarz ukrytych wcześniej emocji, od czułości po wściekłość. I jak bohaterka ma niby teraz poradzić sobie z tym wszystkim, co znienacka wypłynęło na powierzchnię, jednocześnie mając świadomość, że zostało jej tylko kilka miesięcy życia?

Najbardziej chyba ujęła mnie w tym obrazie jakaś niezwykła mieszanka sporego ciężaru emocjonalnego i takiego bardzo zwykłego, ludzkiego ciepła. Obserwujemy bohaterkę w sytuacji granicznej, ale jednocześnie – bardzo intymnej, domowej, rodzinnej. Nikt z jej bliskich do końca nie wie, co zrobić, ale każdy stara się jak potrafi. Jest więc wzruszająco i niezręcznie zarazem. Jest autentycznie.

Oprócz wspomnianych wyżej filmów udało mi się obejrzeć również kilka produkcji krótkometrażowych – niektóre były przepiękne, inne zaskakujące, jeszcze inne tak dziwne, że do tej pory zastanawiam się, o co chodziło. Ogólnie rzecz biorąc chyba najbardziej zachwyciła mnie w całym tym przedsięwzięciu różnorodność ujęć, spojrzeń, gatunków i prezentowanych historii. Te kilka festiwalowych dni bez wątpienia było prawdziwą eksplozją kobiecej twórczości filmograficznej.

Zdjęcia pochodzą z oficjalnej strony festiwalu: https://rvkfemfilmfest.is/

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *