film,  filmy i seriale,  Islandia

Ballada o stracie – o filmie Ljósbrot (When the Light Breaks) Rúnara Rúnarssona

Una (Elín Hall) i Diddi (Baldur Einarsson) mają po dwadzieścia parę lat i są szaleńczo zakochani. Jest długi islandzki dzień polarny, słońce wschodzi zanim na dobre zdąży zajść, a oni siedzą na brzegu oceanu, palą jointa i myślą o przyszłości. Za chwilę skończą studia na islandzkiej Akademii Sztuk Pięknych, obydwoje zdolni, kreatywni i błyskotliwi – świat stoi przed nimi otworem. Niebo jest limitem. Może podróż do Japonii? Choć plany nie zostają sprecyzowane, jedno wiadomo na pewno – Baldur musi następnego dnia jechać do rodzinnej miejscowości i zerwać w końcu ze swoją „oficjalną” dziewczyną, Klarą (Katla Njálsdóttir), tak żeby mogli z Uną przestać się ukrywać i wreszcie ogłosić całemu światu swoją wielką miłość.

Ale następny poranek zmienia wszystko. Żadne ze wspólnych marzeń i planów już nie zostaną zrealizowane – Diddi ginie w potwornym wypadku drogowym, najgorszym w islandzkiej historii. Una jest zdruzgotana – i co gorsza zostaje sama ze smutkiem i żałobą, które będzie teraz musiała jakoś ukryć przed światem, bo przecież oficjalnie była tylko koleżanką Diddiego ze studiów. To Klarze – która jeszcze tego samego dnia przylatuje do Reykjaviku – należą się kondolencje, współczucie i uwaga otoczenia; Una natomiast musi sama poradzić sobie z zalewem nowych, nieznanych i przytłaczających emocji, na które nie jest gotowa. Ale czy ktokolwiek jest – zwłaszcza mając dwadzieścia parę lat?

Od tej pory towarzyszymy grupie młodych ludzi – przyjaciół Diddiego – którzy spędzają dzień włócząc się po mieście, pijąc, płacząc i usiłując jakoś rozeznać się w tym nowym emocjonalnym krajobrazie. Oko kamery skupia się głównie na Unie – choć po jakimś czasie również Klara zaczyna przyciągać uwagę widza. Napięcie między dwiema bohaterkami jest wręcz namacalne, skala tłumionych emocji rozciąga się od niechęci poprzez złość i zazdrość aż po… czułość. Bo przecież obie przechodzą przez to samo i w jakiś tajemniczy, podskórny sposób ciągnie je ku sobie – tak, jakby każda z nich czuła, że to właśnie ta druga jest obecnie jedyną osobą na całym świecie, która może ją w pełni zrozumieć. I choć wydaje się to dość dziwne, pokręcone i w pewien sposób perwersyjne – to przecież rzeczywiście ma sens.

Reżyser tego poruszającego i jednocześnie subtelnego obrazu, Rúnar Rúnarsson, przygląda się surowym, nieprzetrawionym emocjom swoich młodych bohaterów z ogromnym wyczuciem i zrozumieniem tematu (znamienny, zresztą, jest fakt, że zadedykował swój film przyjaciołom, którzy odeszli przedwcześnie). Rúnarsson wie, że smutek i żałoba są w tak młodym wieku czymś zupełnie innym niż w późniejszym życiu – atakują system nerwowy z siłą rozpędzonego pociągu właśnie dlatego, że młodość i śmierć zdają się wzajemnie wykluczać, nie mają prawa zadziać się jednocześnie. Dopóki się nie zadzieją, zostawiając po sobie pożogę. Bohaterowie Ljósbrot znakomicie oddają to emocjonalne tornado, które zmiata ich z powierzchni, nie pozwalając zaczerpnąć tchu. I zdecydowanie warto tu docenić nie tylko grę aktorek odgrywających główne role żeńskie, ale też Mikaela Kaabera w roli Gunniego – przyjaciela i współlokatora Diddiego, który jest w swoim zagubieniu i rozpaczy tak rozczulająco autentyczny, że oglądanie go w takim stanie wydaje się niemal nieprzyzwoite – jakbyśmy podglądali go w jakiejś bardzo intymnej sytuacji.

Opowiadając o Ljósbrot nie da się również nie wspomnieć o muzyce. Głównym muzycznym motywem tego filmu jest niezwykły utwór Jóhanna Jóhannssona Odi et Amo – melancholijna, nastrojowa pieśń, której tęskne, żałobne tony pięknie współgrają z tą narracją, nadają jej jeszcze głębszego wymiaru. To utwór, który zdaje się sam w sobie być jakąś osobną historią o smutku i stracie, poruszać w odbiorcy coś niemal pierwotnego i uniwersalnego, tkwiącego u samych fundamentów człowieczeństwa.

A przy tym wszystkim warto podkreślić, że film Rúnara Rúnarssona pozostaje w warstwie fabularnej i dialogowej dość oszczędny, minimalistyczny wręcz, co pozwala tragedii i smutkowi wybrzmieć ze zwielokrotnioną siłą. To film o emocjach, emocjami zagrany – i jako widzowie nie mamy wyjścia, emocjami musimy go również odebrać. To taki rodzaj obrazu, który każe wyłączyć umysł i otworzyć serce; nie analizować i nie oceniać, tylko patrzeć i czuć. I przy którym nie da się chyba nie doświadczyć jakiegoś własnego katharsis.


Jeśli podoba Ci się nasz blog i chcesz nas wesprzeć, możesz postawić nam wirtualną kawę: buycoffee.to/naszanisza.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *