Elena Ferrante „Czas porzucenia” – Furia żeńskiej dykcji
Nowa, na polskim rynku wydawniczym, powieść Eleny Ferrante, Czas porzucenia, to historia o wiele prostsza w wymiarze fabularnym od znanych mi czterech powieści z Cyklu Neapolitańskiego. Właściwie to powieść jednowątkowa, skupiająca się na niezwykle wnikliwym i sugestywnym opisie stanu emocjonalnego jednej osoby, Olgi – niespełnionej pisarki, blisko czterdziestoletniej matki dwójki dzieci, porzuconej i upokorzonej kobiety. Jest to okrutne w swojej laboratoryjnej dokładności i boleśnie dosadnych technikach obrazowania studium kobiecej psychiki w okresie załamania nerwowego.
Ferrante początkowo prowadzi swoją historię powoli, niemalże usypia czytelnika, czasem tylko podrywając go na równe nogi wiązką wulgarnych wyzwisk lub kliszą pornograficznych obrazów, rodzących się w głowie Olgi na myśl o jej mężu i nowej kochance. Nieco męcząca pamiętnikowa narracja, opisująca nieustanne próby Olgi przeanalizowania jej całego życia i wykrycia słabych stron związku, ciągnie się przez ponad setkę stron. Roztrzęsiona Olga próbuje prowadzić dom i opiekować się dziećmi, najprostsze sprawy wymykają się jej spod kontroli, zaniedbuje siebie i dzieci, stanowi zagrożenie na drodze. Nie mamy wątpliwości, że bohaterka z dnia na dzień wchodzi coraz głębiej w stan psychicznej dezintegracji, że jest już na granicy szaleństwa. Czujemy narastający niepokój. Ciężko się to czyta, a jednak nie można się oderwać.
Wreszcie Ferrante doprowadza nas do kulmnacyjnego momentu powieści. Na tę scene warto było czekać! W samym środku upalnego turyńskiego lata, umęczona Olga zostaje wydana na skomasowany atak tysięcy agresywnych mrówek. Próbując zapobiec aneksji mieszkania, rozpyla dużą ilość środka owadobójczego i w roztargnieniu zapomina odpowiednio wywietrzyć mieszkanie. Ferrante rozpętuje piekło. Nie wiemy, czy Olga i jej syn zatruli się chemikaliami, czy Olga już kompletnie zwariowała, a on złapał jakiegoś wirusa… Najrozsądniejszą osobą, w zamkniętym na cztery spusty mieszkaniu, jest teraz kilkuletnia dziewczynka, Ilaria, która dźgając matkę nożem do listów przywołuje ją do przytomności. Sceny z apogeum obłędu głównej bohaterki są namacalnie wyraziste, trzymające w ekstremalnym napięciu. To maligna, koszmar sam w sobie opisany od środka. Olga widzi zjawy, słyszy głosy, mieli w sobie słowa Anny Kareniny ze sceny poprzedzającej samobójstwo. W terminologii psychiatrycznej stan Olgi należałoby chyba opisać jako skrajną dezorientację ze splątaniem i psychozę z halucynozą… A w akcji bierze udział dwójka małych dzieci i stary pies. Powiem tylko, że nie wszyscy wyjdą z tego cało.
Głównym atutem powieści Eleny Ferrante i najsilniejszym narzędziem urealniającym cały proces rozpadu psychiki Olgi jest język głównej bohaterki-narratorki i brawurowa technika różnicowania go. Trudno egzemplifikować przykłady, moc językowych wybuchów Olgi płynie ze skrajnego kontrastowania wylgaryzmów z kontekstem delikatnej pamiętnikowej narracji.
W sytuacjach afektywnych ta wrażliwa i wykształcona kobieta wrzeszy na przypadkowych ludzi, własne dzieci i zwierzęta, klnie ostrzej niż pijany żul w ciemnej bramie. Narzuca mi się pytanie, czy to klasyczna „dysocjacja” doskonale zobrazowana w języku, czy może prawdziwy obraz wściekłości człowieka…
Stany splątania i psychozy, które przeżywa Olga, oddaje Ferrante w formie chaotycznych autonapomnień, często sprzecznych ze sobą komend i wymuszeń. W kulminacyjnej scenie Olga raz mówi o sobie, raz do siebie, po chwili do wyimaginowanych postaci, ignorując jednocześnie swoich rzeczywistych rozmówców, czyli potrzebujące jej pomocy dzieci. Podmiot się rozwarstwia, mamy tu zmiany tempa, nastroju i kierunków wypowiedzi. Język chaosu.
Gdy Olgę atakują trudne wspomnienia z dzieciństwa lub gdy obsesyjnie analizuje przeszłość, jej język zwalnia i ciągnie się retrospektywną dłużyzną. Olga wchodzi wtedy w otępienie, temporalność zostaje zawieszona, bieżąca akcja zamiera, toczy się gdzieś za mgłą, jest tylko czas przeżywania Olgi, chybotliwy taniec umysłu na granicy światów.
Mamy w tej powieści również epizody rubaszne, prostackie żarciki, dwuznaczności o seksualnym zabarwieniu, które kierują pod adresem Olgi robotnicy montujący jej nowe zamki w drzwiach. Na szczęście Ferrante każe nam sobie część tych wypowiedzi wyobrazić, dając do zrozumienia, że riposty Olgi padają w „jeszcze bardziej niewybrednych słowach”. W innym przypadku epatowanie wulgarnością przerodziłoby się tutaj w eksplozję kiczu.
Trudno mi lekturę Czasu porzucenia jednoznacznie ocenić, moja irytacja przeplatała się tu z ekscytacją i napięciem godnym najlepszego psychologicznego thrillera. Jest coś poruszającego i perwersyjnego jednocześnie w obserwowaniu rozpaczy głównej bohaterki. Obraz skrzywdzonej kobiety bez upiększeń; potężny kaliber urealnienia.
Mam również przeświadczenie, że żaden facet nie odważyłby się tak napisać historii o rozstaniu, rodzinie, o mężczyżnie i kobiecie, i raczej nie byłby w stanie. Ferrante rozsadza stereotypy od środka, konstruując stereotypowe postacie: mężczyzny, który ma prawo zdradzać w ramach „kryzysu wieku średniego” i kobiety, która po zdradzie ma obowiązek szybko się pozbierać i zaakceptować to „prawo”. W Czasie porzucenia te sztuczne twory eksplodują w życiowych sytuacjach. I to jest przerwotna licencja. Niemożliwa do wyobrażenia furia żeńskiej dykcji. Esencjonalna jakość prozy Ferrante!
Powieść Eleny Ferrante jest też oczywiście o czasie. O tym, że kiedy coś w naszym kosmosie wybucha, rozszczepia przestrzeń i czas, a przy okazji naszą psychikę, wtedy najlepsze, co możemy zrobić, to przetrwać. Mimo, że nic nie będzie już takie samo. Przesłanie na czasie, niestety.
Paweł Kaczorowski
Elena Ferrante „Czas porzucenia”, Wydawnictwo Sonia Draga, 2020; przekład: Lucyna Rodziewicz-Doktor