kultura,  literatura,  recenzje

Julia Phillips ,,Znikająca ziemia” – Amerykańska opowieść o Kamczatce

Kamczatka – półwysep na końcu Rosji, na końcu Azji i na końcu świata. Skrawek ziemi oblany mroźnymi wodami dwóch mórz, oddzielony od kontynentu nieprzejezdną tundrą. Krajobraz zdominowany bezkresnymi lasami rozciągniętymi u stóp potężnych wulkanów, unikalne i fascynujące miejsce, piękne i groźne w swojej chłodnej dzikości. Dotarcie drogą lądową jest tam praktycznie niemożliwe, a lot z Moskwy trwa dziewięć godzin. Trudno chyba o lepszą scenerię dla kryminału…

Na pierwszy rzut oka debiutancka powieść Julii Phillips Znikająca ziemia jest kryminałem właśnie.W spokojne sierpniowe popołudnie, w samym centrum Pietropawłowska Kamczackiego (stolicy regionu), znikają bez śladu dwie dziewczynki. Wszystko wskazuje na porwanie i w tym kierunku zaczyna się toczyć – bardzo niemrawe – śledztwo. Lokalna telewizja prosi mieszkańców o pomoc, plakaty z twarzami dziewczynek zalewają miasto, zaniepokojeni rodzice zatrzymują dzieci w domach. Wszyscy znamy tę historię, widzieliśmy ją już w niejednej odsłonie (choć może nigdy wcześniej na Kamczatce): zły jest wśród nas.

Prędko okazuje się jednak, że w tym przypadku zaginione dziewczynki to tylko pretekst do opowiedzenia zupełnie innej historii. Właściwie – innych historii. I że Znikająca ziemia tak naprawdę wcale nie jest kryminałem, tylko gorzką i przejmującą opowieścią o lokalnej społeczności. O postsowieckiej społeczności prowincjonalnej Rosji: patriarchalnej i zamkniętej na innych. O społeczności, w której Inny (czyt. rdzenny) jest na z góry przegranej pozycji, zawsze podejrzewany o najgorsze, w ciągłej opozycji do prawdziwego (czyt. białego) Rosjanina. O społeczności, w której kobieta wciąż widziana jest przez pryzmat roli i funkcji, jakie spełnia w odniesieniu do mężczyzny. I choć dwudziesty pierwszy wiek niby na Kamczatkę dotarł (telefony, komputery, Internet), to schematy myślowe pokutujące w społeczeństwie wciąż tkwią korzeniami w poprzednich stuleciach. Niełatwo funkcjonować w tym społeczeństwie, zwłaszcza będąc przedstawicielem któregoś z syberyjskich plemion (Ewenów, Koriaków, Itelmenów). Albo będąc kobietą.

Każdy kolejny rozdział powieści to historia innej postaci (kobiety lub dziewczyny), a przy okazji – kolejny miesiąc toczącego się w tle śledztwa. Nawet jeśli niektóre z bohaterek nie były bezpośrednio związane z zaginionymi dziewczynkami, to samo wydarzenie jakoś wpłynęło na ich życie. Poznajemy więc, między innymi historię żony detektywa prowadzącego śledztwo, historię matki dziewczynek oraz historię młodej kobiety, która wyprowadzając psa na spacer stała się jedynym świadkiem porwania. A także kilka historii rdzennych kobiet, z których wyłania sie obraz innej, choć podobnej tragedii. Parę lat wcześniej w niewielkiej miejscowości na północy półwyspu zaginęła nastolatka – wydarzenie, któremu ani policja ani opinia publiczna nie poświęciły większej uwagi, bo zaginiona była ,,tylko” Ewenką.

Trudno pozbyć się wrażenia, że powieść Julii Phillips jest w całej swojej wymowie bardzo… amerykańska. Nie jest to zarzut, bynajmniej. Amerykańska w najlepszym znaczeniu tego słowa – liberalna kulturowo, świadoma etnicznie i genderowo, podnosząca tematy wykluczenia, przemocy, seksualności, płci i rasy. Umiejscowienie całego tego kulturowego bagażu na Kamczatce może się wydawać ryzykownym posunięciem, ale w moim odczuciu – działa. Stara, dobrze znana opowieść o nietolerancji i uprzedzeniach, osadzona w miejscu tak egzotycznym jak azjatycki kraniec Rosji, zaczyna nabierać zupełnie innego kolorytu.

To prawda, że w trakcie lektury ani na chwilę nie zapomniałam, że czytam amerykańską powieść o rosyjskim społeczeństwie, że oglądam Kamczatkę oczami młodej Amerykanki, wykształconej na amerykańskim uniwersytecie, która przywiozła ze sobą na drugi koniec świata całą swoją amerykańską perspektywę. I która przecież nie może wiedzieć, jak faktycznie wygląda codzienność autochtonów z Syberii. Ale osobiście specjalnie mi to nie przeszkadza, przecież to wcale nie miał być dokument o autochtonach z Syberii.

Muszę w tym miejscu dodać, że jako kryminał Znikająca ziemia też nie całkiem zdaje egzamin – głównie dlatego, że niektóre wątki nie zostają rozwiązane (co się stało z psem?). Co nie zmienia faktu, że książka jest naprawdę znakomita. Proza Julii Phillips wciąga natychmiast – po kilku zdaniach każdej kolejnej opowieści czułam się tak zaabsorbowana życiem kolejnej postaci, że tajemnica zaginięcia dzieci właściwie przestała mnie interesować. O wiele ważniejsze okazało się, co ta tragedia ujawniła na temat ludzi, których dotknęła.

Julia Phillips ma świetny styl, jej proza frapuje i niepokoi, postaci wydają się namacalnie rzeczywiste.

No i ta Kamczatka w tle… jak jeszcze jedna, bonusowa bohaterka. Potężna, groźna i tajemnicza.

Julia Phillips, Znikająca ziemia, Wydawnictwo Literackie 2019, Przekład: Jolanta Kozak

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *