filmy i seriale,  kultura

Wszędzie dobrze, ale w Skandynawii najlepiej, czyli subiektywny przegląd nordyckich seriali

Czasem mi się wydaje, że podróżuję między innymi po to, żeby przypomnieć sobie, że już dawno znalazłam swoją ulubioną część świata. Fajnie od czasu do czasu powygrzewać blade ciałko nad Adriatykiem, albo zobaczyć Wieżę Eiffla, Big Bena czy inny Watykan, ale na dłużą metę to jednak nie to. Wszędzie dobrze, ale w Skandynawii najlepiej.

Na początek wyznanie nomenklaturalne: będę w tym artykule popełniać nadużycie. Wiem, że Skandynawia, to nie całkiem to samo, co kraje nordyckie, ale będę tych terminów używać zamiennie, tak samo jak przymiotników ,,skandynawski” i ,,nordycki”. Wiem, że krajów nordyckich jest pięć: Islandia, Norwegia, Szwecja, Dania i Finlandia; a skandynawskich technicznie tylko trzy: Norwegia i Szwecja (położone faktycznie na Półwyspie Skandynawskim) oraz Dania. Popularnie jednak termin ,,Skandynawia” używany jest w odniesieniu do całego regionu nordyckiego i tego będziemy się w tych rozważaniach trzymać. Więc gdyby ktoś miał w tym temacie bardzo silne przekonania i był ideowo przeciwny takiemu użyciu słów, to żeby nie było, że ja nie ostrzegałam.

Tak się złożyło, że szalejący po świecie koronawirus zatrzymał mnie w zupełnie innej części Europy. Choć niewykluczone, że gdziekolwiek by człowiek w tych dziwnych czasach nie utknął, tam czułby się jak w jakimś surrealnym filmie o tym że wszyscy zniknęli i została tylko pani na kasie w supermarkecie i facet w koparce. Więc może to aktualnie mało ważne, gdzie jesteśmy, skoro i tak wszyscy siedzimy w domach i kukamy w ekrany…

Tak czy inaczej, z tęsknoty za urywającym łeb wiatrem, smrodem ryb, owcami na drogach, lukrecją i podatkami zżerającymi jedną trzecią pensji, urządziłam sobie maraton seriali nordyckich. Bawiłam się pysznie. Poniżej bardzo subiektywy przegląd skandynawskich produkcji (po jednej z każdego kraju), które bez trudu znajdziecie na Netflixie.

Trapped/ W pułapce

Obejrzyjcie koniecznie, jeśli chcecie wiedzieć, jak wygląda życie w małym islandzkim miasteczku, zwłaszcza zimą. Potwierdzam, że wszystko się zgadza! Widoki jak z National Geographic, ale jak na dwa dni zostawicie samochód przed domem, to już go raczej do wiosny nie odróżnicie od pobliskiego pagórka. Drogę dojazdową otworzą za tydzień. Stacja benzynowa jako centrum życia towarzyskiego. Na komisariacie znudzony policjant gra w szachy z komputerem. Funkcjonariuszy ogólnie jest troje i z przestępstw to znają takie, że ktoś zaparkował przed hydrantem, a nie można. Do pełni realizmu brakuje temu filmowemu miasteczku jeszcze tylko przetwórni ryb, w której osiemdziesiąt procent zatrudnionych to Polacy.

I w takim właśnie miasteczku (fikcyjnym wprawdzie, ale jakby to kogoś szczególnie interesowało, to zdjęcia kręcili częściowo w Siglufjörður na północy, a częściowo w Seyðisfjörður na wschodnich fiordach – to drugie nietrudno zlokalizować, bo to jedyne miejsce w Islandii, do którego kursuje prom samochodowy z Danii) zdarza się morderstwo. Policjanci odrywają się od szachów i hydrantów i generalnie stają na wysokości zadania, tyle tylko, że ktoś im niecnie podprowadza zwłoki (a właściwie sam korpusik, bo zwłoki od początku były w kawałkach). Jest suspens, jest pościg samochodowy z finałem w śnieżnej zaspie, jest litewska mafia i jest klasyczny element skandynawskich kryminałów w postaci błyskotliwego detektywa z przetrąconą karierą i kompletnie nieudanym życiem prywatnym. Ogólnie serialik pierwsza klasa, który przy okazji udowadnia, że Islandczycy potrafią kręcić filmy nie tylko o owcach albo koniach. Uff.

Rita

Duński komediodramat o super ekstra fest nauczycielce, która żyje jak jej się podoba i ma wszystkich gdzieś. No, może nie całkiem wszystkich, bo jak jakiś uczeń potrzebuje pomocy, to staje na głowie, żeby pomóc. Rita jest niezależna, atrakcyjna, zabawna i mądra i wszystkie dzieciaki chciałyby być jak ona. Połowa dorosłych też, ale nie mają odwagi. Rita ma też własne dzieci (trzy egzemplarze), które już dorosły i które nie uważają jej za najlepszą matkę świata, ale raczej nie spędza jej to snu z powiek.

I ma jeszcze koleżankę, co się przebiera za trola. Koleżanka, Hjørdis jest tak cudownie, absurdalnie zabawna i oryginalna, że osobiście ją pokochałam. Wygląda na to, że nie ja jedna, bo powstał ponoć kilkuodcinkowy spin-off Rity pod tytułem Hjørdis, tylko niestety nie mogę nigdzie znaleźć wersji z angielskimi napisami.

Z plusów nieco poważniejszych: wgląd w skandynawski system edukacji, o którym powszechnie wiadomo, że jest jednym z najlepszych na świecie. Demokratyczny, partnerski i egalitarny, a dzieciaki mówią nauczycielom po imieniu. W Ricie zobaczymy, że ten idealny system też miewa niedociągnięcia, a poza tym – jak wszędzie indziej – najbardziej denerwującą częścią uczniów są zwykle ich rodzice. A do tego pojawiają się wyzwania w postaci, na przykład, napływu dzieci imigrantów, na które oświecona Skandynawia nie jest jednak do końca przygotowana…

Bordertown

Jest detektyw (Kari Sorjonen z Helsinek), który się ciągle maca po głowie. Aktywuje w ten sposób skojarzenia, których nikt inny nie dostrzega, ma szczególny dar wglądu w ciemne zakamarki przestępczych umysłów. Bardzo przydatna umiejętność w tym zawodzie, ale cena, jaką Kari za nią płaci jest momentami zbyt wysoka. To, co widzi i czego doświadcza wstrząsa całym jego jestestwem, zostawia go połamanego psychiczne i wyczerpanego. Tymczasem jego żona wygrywa walkę z rakiem i po tych doświadczeniach oboje decydują, że dobrze byłoby przeprowadzić się do jakiegoś spokojnego miasteczka, gdzie będą mogli trochę wyczilować i skupić się na sobie i rodzinie. Wybór pada na rodzinne miasteczko żony – Lappeenranta, gdzieś przy granicy z Rosją. Ma być błoga cisza, lasy, jeziora i ogólnie sielanka, ale to, oczywiście, żaden materiał na serial kryminalny. Więc prędko okazuje się, że w tej oazie spokoju też są mordercy, handlarze żywym towarem, dilerzy narkotyków i inni przestępcy o ciemnych umysłach, których zakamarki eksplorował będzie Kari Sorjonen, macając się po głowie.

Postać detektywa bardzo udana, ale osobiście obejrzałam ten serial głównie z powodu fińskich krajobrazów, bo mam do Finlandii wielką słabość. Coś mnie takiego chwyta za serce na widok tej całej wody otoczonej soczystą zielenią drzew, że najchętniej rzuciłabym wszystko co robię i pojechała tam żyć.

Ragnarok

Tymczasem w Norwegii… w małym miasteczku zimy coraz cieplejsze i topnieje lodowiec. Coś jest bardzo nie tak, nie tylko z klimatem, ale z całą społecznością i ktoś musi szybko zacząć działać, żeby zatrzymać katastrofę. Tym kimś jest Magne, trochę niedopasowany społecznie i wycofany chłopak, który wraca z rodziną do miasteczka po latach nieobecności, by odkryć w sobie nadludzkie siły. Wkrótce okazuje się, że niektórzy z bohaterów są nordyckimi bogami, a inni – tytanami i w sumie robi się trochę komiksowo-absurdalnie, ale to nie zmienia faktu, że serial ma kilka naprawdę mocnych stron.

Pierwszą jest to, że twórcy czerpią pełnymi garściami z mitologii nordyckiej, opowiadają na nowo historie stare jak wikińskie runy. Historie, które – uwspółcześnione i przełożone na język filmowy – okazują się naprawdę atrakcyjne. Nawiązań do nordyckich mitów i tradycji jest mnóstwo – nawet miasteczko, w którym rozgrywa się akcja nazwano Edda (od Eddy poetyckiej, najstarszego zabytku piśmiennictwa islandzkiego), a stara mowa, którą posługują się między sobą obdarzeni specjalnymi mocami bohaterowie, to przecież nic innego jak islandzki. Kto lubi skandynawskie klimaty i sagi, ten będzie miał kupę zabawy, wyłapując te wszystkie smaczki i aluzje.

Druga mocna strona to wątek klimatyczny. Nowy ragnarok, czyli zmierzch bogów, w wyniku którego ma zginąć świat, jest mocno osadzony w całkiem realnych problemach naszej rzeczywistości. Młodzież budzi się w świecie na krawędzi zagłady i nie może pojąć, jak starsze pokolenia mogły do tego dopuścić. Uwielbiam to, jak prędko popkultura zareagowała na rewolucję klimatyczną (jedna z nastoletnich bohaterek w czasie kłótni wykrzykuje drugiej: ,,nie jesteś Gretą Thunberg!”); jeszcze nie wybrzmiały do końca Młodzieżowe Strajki Klimatyczne, a już ich ślady zaczęły pojawiać się w filmach i serialach. Brawo, Netflix!

Ruchome piaski

Masakra w szwedzkiej szkole, strzelanina, krew, trupów kupa. Jedyną ocalałą jest osiemnastoletnia Maja, która z miejsca staje się główną podejrzaną i trafia do aresztu. Od tego momentu historia rozwija się w dwóch kierunkach: z jednej strony obserwujemy kolejne etapy przesłuchań, z drugiej towarzyszymy Maji w retrospektywnej podróży do źródeł jej problemów – czyli do początków relacji z Sebastianem, obrzydliwie bogatym chłopcem o miłej buzi i zgniłej duszy.

Zawiązanie i rozwój tej toksycznej relacji to główna oś serialu i naprawdę udany wątek. Toksyczny związek, jak tytułowe ruchome piaski, usuwa grunt spod nóg, wciąga – niepostrzeżenie i coraz głębiej – w coś niezrozumiałego i groźnego. I nim się dziewczyna obejrzy, tkwi po szyję w nie swoim bagnie, nie rozumiejąc, co się stało z jej życiem i osobowością. Szczerze mówiąc, to chyba jedno z lepszych przedstawień toksycznego związku, jakie zdarzyło mi się widzieć w popkulturze.

Ruchome piaski to całkiem nieźle poprowadzony, trzymający w napięciu kryminał. Długo nie wiadomo, co się właściwie stało – czy Maja jest ofiarą, kryminalistką czy może po prostu znalazła się w złym miejscu, w złym czasie. Czy może wszystko naraz.

Dobrze, że twórcy nie zdecydowali się rozmyć suspensu pobocznymi wątkami i opowiedzieli całą historię zwięźle, w sześciu zaledwie odcinkach, trzymając się tematu. Choć niektóre marginalne kwestie i postaci z pewnością zastanawiają – na przykład wątek rodziców Maji, których łatwo byłoby tu wytknąć palcem jako współwinnych poprzez zaniechanie. Trudno nie zadać sobie pytania, jak dziewczyna z tak dobrego domu mogła się wpakować w całą tę kabałę i jak to możliwe, że rodzice nie ruszyli jej z pomocą, kiedy byli potrzebni. Ale wejście w ich problemy wychowawcze na pewno nieco spowolniłoby akcję.

Na koniec spostrzeżenie, które mi się nasunęło zupełnie na marginesie, jako post scriptum: proces Maji, o ile dobrze rozumiem, odbywa się w Sztokholmie – zabawne, że nikt z obecnych na sali nie zauważa u oskarżonej syndromu, nomen omen, sztokholmskiego. Przecież gołym okiem widać, że biedaczka była zakładniczką związku, z którego nie umiała się wykaraskać.

Kto chce, niech wierzy, a kto nie chce, niech nie wierzy – po takiej dawce skandynawskich seriali wcale nie mam dosyć i całkiem możliwe, że za jakieś dwa dni zabiorę się za następny. Jeśli odkryję coś ciekawego, nie omieszkam się tym odkryciem podzielić.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *