Świat na krawędzi – recenzja nominowanej do Bookera 2020 powieści Diane Cook „The New Wilderness”
Surwiwalowy eksperyment
Akcja powieści Diane Cook The New Wilderness rozgrywa się w dość nieokreślonej, ale raczej nieodległej przyszłości, w której Ziemia jest na krawędzi totalnej zagłady. Wiele miejsc nie nadaje się już do życia, powietrze w mieście może zabić, a natura w stanie nieskażonym zachowała się tylko w rezerwacie znanym jako Wilderness State – Dziki Stan albo Stan Pustkowia. I do tego Dzikiego Stanu właśnie naukowcy wysyłają grupę ludzi – ochotników i uciekinierów z miasta – by spróbowali wieść życie na wzór dawnych koczowników. Celem eksperymentu ma być sprawdzenie, czy ludzie mogą żyć w symbiozie z naturą. Bea zgłasza się do eksperymentu z konieczności i desperacji: jej kilkuletnia córka, Agnes, umiera na płuca i lekarze nie dają jej żadnych szans przeżycia w mieście. Jedynym lekarstwem może być dla niej czyste powietrze.
Już pierwsza scena powieści uświadamia, jak ekstremalne życie wiodą koczownicy w dziczy. Bea oddala się na chwilę od reszty grupy, by samotnie, obserwowana tylko przez kojoty i dzikie ptaki, urodzić martwe dziecko i urządzić mu prowizoryczny nagrobek z liści i gałęzi. Następnie wstaje i wraca do obozowiska, słysząc, jak kojoty rozszarpują na części ciało jej noworodka. Bea nie zatrzymuje się, nie odwraca głowy, nie rozpacza. Rozumie, jak działa natura i pozwala, by zrobiła swoje. Odkąd Bea zamieszkała w dziczy minęły trzy lata i wygląda na to, że dostała to, po co przyjechała: Agnes całkowicie wyzdrowiała. W dodatku dziewczynka zdaje się nie pamiętać dawnego życia i przebytych cierpień – dostosowała się do nowych warunków tak dobrze, że właściwie jest już stworzeniem na pół dzikim, radzącym sobie w puszczy lepiej niż niejeden dorosły.
Matka, córka i dzicz
Relacja matki i córki to kluczowa oś powieści Diane Cook. Bea, która porzuciła wszystko, co miała, by ratować dziecko, będzie zawsze – jak i inni dorośli w grupie – dezerterką z dawnego życia, wspominającą dawny świat, dawne wygody, dawne zajęcia, przyjemności i smaki. Cały ten wszechświat doświadczeń, których Agnes nie może już pamiętać ani rozumieć. I choć Bea świetnie radzi sobie w nowej rzeczywistości, nigdy nie będzie tak bliska natury, jak jej wychowana w dziczy córka. Agnes dorasta i obie kobiety zaczynają zdawać sobie sprawę z tego, że ich drogi rozchodzą się w zupełnie innych kierunkach. Bea, z bólem serca, dumą i fascynacją, uświadamia sobie, że osiągnęła swój cel: nie tylko uratowała życie Agnes, ale w dodatku wychowała ją na silną i niezależną osobę, wyposażoną we wszystkie umiejętności konieczne do przetrwania. Jest rodzicem, który wykonał swoje zadanie i musi teraz pozwolić dziecku odejść. Co jest tu najciekawsze, to ekstremalne warunki, w których ta relacja dojrzewa i pęka – na tle dziczy wszystko zdaje się być o wiele bardziej pierwotne i surowe.
Można pójść nawet o krok dalej i uznać, że Bea reprezentuje w tej powieści cywilizację, Agnes zaś – naturę. I że rozdźwięk między nimi jest niemożliwy do przezwyciężenia.
Ludzie z miasta kontra natura
Niestety – poza relacją Bei i Agnes nic więcej w powieści Diane Cook mnie nie zatrzymało. Czegoś zdecydowanie zabrakło w tym starciu człowieka z naturą. Przede wszystkim czegoś zabrakło postaciom – jakiejś głębi i jakiejś przemiany. Obserwujemy w tej historii grupę ludzi z miasta, którzy nagle znajdują się oko w oko z okrutną dziczą – i przez cały czas miałam wrażenie, że coś więcej powinno się w nich z tego powodu odmienić, mocniej powinno to na nich wpłynąć. Przecież to nie wystarczy, że nauczyli się polować i przeprawiać przez rwące rzeki. Ludzie wyrwani ze swojego środowiska i postawieni nagle w ekstremalnych warunkach, powinni zostać doprowadzeni do ekstremum – charakterologicznie i psychologicznie. A nic takiego się w tej grupie nie zadziało. Ot, idą ludzie przez wertepy i niewiele z tego wynika.
Towarzyszymy tej grupie w jej wędrówce przez kilka, a nawet kilkanaście sezonów (nie wiemy dokładnie, ile czasu mija, bo koczownicy sami tego nie wiedzą: nie mają żadnych narzędzi mierzenia czasu) i jedynym przejawem jakiejś istotnej grupowej dynamiki zdaje się być walka o władzę. Kto powinien, a kto nie powinien przewodzić grupie, kto chce władzy dla samej władzy, a kto byłby najlepszym liderem z racji posiadanych umiejętności. Ludzkie i wiarygodne, owszem, ale w tych warunkach zupełnie niepotrzebne. Osobą, która zdaje się najlepiej rozumieć absurdalność takich przepychanek jest Agnes: „Kogo to interesuje dlaczego albo jak? Kogo interesuje, co by było, a co by nie było? Nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego dorośli dyskutowali o tych słowach. Powinno się i nie powinno. Można i nie można. Jest i robi powiedziała sobie pod nosem. Tylko to miało znaczenie. Jest i robi. Bycie i robienie. Tu i teraz i odrobinę do przodu” (tłum. D.C.).
Czego tu zabrakło?
Nie twierdzę, że The New Wilderness to zła lektura. Ale nie jest to też lektura szczególnie dobra. Między innymi dlatego, że zabrakło jej fabuły: grupa ludzi, którzy idą nie wiadomo dokąd i w jakim celu i nic ciekawego się między nimi nie dzieje – trudno, żeby coś takiego mnie, jako czytelnika, zatrzymało. Książka jest wprawdzie nieźle napisana i dość lekko się ją czyta, tyle tylko, że nic z niej, jak dla mnie, nie wynika. Potencjał jest spory – ludzkość doprowadziła świat na krawędź i musi szukać azylu wśród obcej sobie natury – a jednak nie dowiaduję się niczego ciekawego ani o człowieku, ani o naturze, ani o cywilizacji. The New Wilderness to, w moim odczuciu, niezbyt interesująca historia, której nie towarzyszy żadna głębsza refleksja.
Jak na debiut, być może, wystarczy. Ale jak na Bookera zdecydowanie za mało.
Diane Cook, The New Wilderness
Wydawnictwo Harper, 2020