O rzece, traumach i roli gawędy. Recenzja książki „Była sobie rzeka” Diane Setterfield
Wieczór w gospodzie i początek opowieści
Zaczyna się intrygująco. Jest ciemna i długa noc zimowego przesilenia w roku 1887 i w starej Gospodzie pod Łabędziem nad brzegiem Tamizy zebrało się grono stałych bywalców, by uprzyjemnić sobie czas snuciem opowieści. Są wśród nich wytrawni gawędziarze, którzy sztukę opowiadania historii opanowali do perfekcji, są i tacy, którzy dopiero stawiają pierwsze kroki na tej drodze. Nikt z nich nie wie, że już za chwilę na ich oczach rozegra się historia tak niezwykła, że dostarczy im wszystkim materiału na kolejne dekady.
Oto nagle w drzwiach gospody pojawia się pokiereszowany, niemal nieprzytomny z wyczerpania człowiek, trzymający w ramionach zwłoki kilkuletniej dziewczynki. Nie wiadomo, kim jest ani co mu się przytrafiło, bo prawie natychmiast mdleje. Lokalna lekarka imieniem Rita, wezwana do gospody, opatruje rany nieznajomego, podczas gdy miejscowi gubią się w domysłach, co tu się mogło stać. No i skąd to martwe dziecko, którego mokre ubrania wskazują na to, że prawdopodobnie zostało wyłowione z rzeki? Czy mężczyzna próbował uratować dziewczynkę? Czy jest jej ojcem? Czy ktoś go pobił?
Jakąś godzinę później zdumienie całego zgromadzonego w gospodzie towarzystwa sięga zenitu, bo martwa dziewczynka nagle… ożywa. Nikt nie chce wierzyć własnym oczom, a już najmniej ze wszystkich Rita, która osobiście stwierdziła zgon. Mimo to puls wraca do zimnego ciałka, policzki nabierają rumieńców i dziecko otwiera oczy. Nie oznacza to jednak, że jakoś pomoże w rozwiązaniu zagadki. Wręcz przeciwnie – dziewczynka nie mówi.
Trzy historie zaginionych dziewczynek
Dziewczynka nie mówi, ale za to wszyscy mówią o niej. Samo jej pojawienie się w okolicy uruchamia lawinę wydarzeń. W ciągu kolejnych dni opowieść o jej zmartwychwstaniu dociera do wszystkich członków lokalnej społeczności i z mroków przeszłości wypływają trzy różne historie o trzech różnych zaginionych dziewczynkach. Najpierw na scenę wkracza zamożne małżeństwo Vaughnów, z nadzieją, że dziecko jest ich porwaną dwa lata wcześniej córeczką. Następnie zgłasza się po nie rodzina Armstrongów utrzymując, że prawdopodobnie jest ono ich nigdy nie widzianą wnuczką. Do tego dochodzi jeszcze Lily, gospodyni pastora, która jest przekonana, że dziewczynka jest jej małą siostrzyczką.
Od tej pory zagadka tożsamości dziewczynki staje się osią trzech przeplatających się opowieści, w których wiele jest mrocznych sekretów, niezaleczonych ran i nieprzepracowanych traum. Cudem ożywione dziecko jest jakby katalizatorem wydarzeń, a jego pojawienie się w okolicy zmusza bohaterów do stanięcia twarzą w twarz z własną przeszłością i uświadomienia sobie rzeczy, które wielu wolałoby zepchnąć w mroki nieświadomości.
To właśnie trauma i radzenie sobie ze stratą są chyba najmocniej zgłębionymi tematami tej powieści. Bohaterowie, którzy doświadczyli utraty kogoś bliskiego i próbowali ukryć swój ból przed wszystkimi wokół i przed samymi sobą, przekonują się, że w którymś momencie przestaje to być możliwe. Przekonują się, że aby żyć dalej i nie zwariować, trzeba dopuścić do siebie ból i przeżyć żałobę. Być może tajemnicza dziewczynka trafiła do wioski właśnie po to, by pomóc niektórym w tym trudnym procesie?
Elementy fantastyczne i tradycja gawędy
Całość utrzymana jest w konwencji wiktoriańskiej powieści fantastycznej, w której elementy nadprzyrodzone mieszają się z rzeczywistością, legendy i podania z autentycznymi wydarzeniami i czasem trudno odróżnić jawę od snu. Dużą rolę odgrywa przy tym grupa gawędziarzy z gospody, którzy swoimi opowieściami wprowadzają do całej historii fragmenty lokalnego folkloru. Ów „chór” gawędziarzy wydał mi się zresztą dość ciekawym pomysłem konstrukcyjnym – są nie tylko istotni z punktu widzenia fabuły, ale stanowią również swego rodzaju ukłon złożony tradycji ustnego przekazywania opowieści. Zachwyciło mnie to, z jakim szacunkiem mistrzowie opowieści traktowani są przez innych członków społeczności – jakby wszyscy rozumieli wagę ich przekazów, ich rolę w podtrzymywaniu zbiorowej świadomości. Adepci sztuki gawędziarskiej spędzają długie godziny rozmawiając z mistrzami, starannie dobierając i smakując słowa, ucząc się trudnej sztuki konstruowania historii. Właściwie można powiedzieć, że w Gospodzie pod Łabędziem odbywają się wieczorami regularne warsztaty snucia opowieści. Fenomenalne!
Rzeka jako metafora
Płynąca wciąż w tle własnym rytmem rzeka jest początkiem i końcem całej historii; wszechpotężną obecnością w życiu całej społeczności. Jest siłą sprawczą, źródłem zagadek i nieokiełznanym żywiołem, którego nie da się do końca wyjaśnić ani zrozumieć. Symboliczną granicą między życiem a śmiercią. Wiele daje, równie wiele odbiera.
Narracja powieści wyraźnie nawiązuje do nurtu rzeki właśnie: płynie własnym rytmem – raz wartkim, kiedy indziej leniwym, ma tajemnicze zakręty, wiry i meandry. To może być ujmujące.
Przyznam na koniec, że mnie osobiście ujęło jednak dość umiarkowanie. Nie z powodu jakichś wewnętrznych mankamentów czy niedociągnięć – wręcz przeciwnie, książkę uważam za świetnie skonstruowaną i pięknie napisaną. Ale coś w tym lekko baśniowym i onirycznym klimacie jest takiego, co nie do końca trafia w mój czytelniczy gust. Za dużo niedopowiedzeń i niewyjaśnionych zjawisk, za mało twardych faktów i starej, dobrej dedukcji. Zbyt płynny finał. To dla mnie niezbyt satysfakcjonujące – przebrnąć przez prawie pięćsetstronicową powieść, by na końcu dowiedzieć się, że rozwiązanie niektórych zagadek jest otwarte i zależy od mojej własnej interpretacji. Owszem, to może i pasuje do konwencji, ale i tak zostawiło mnie z pewnym niedosytem.
Diane Setterfield Była sobie rzeka
Tłumaczenie: Izabela Matuszewska
Wydawnictwo Albatros 2020