Jak zawieść potterheadów, czyli rant na „Tajemnice Dumbledore’a” (recenzja ze spojlerami)
Oczekiwania i rozczarowania
Potterheadzi na całym świecie przez cztery lata niecierpliwie tupali nóżkami w oczekiwaniu na kolejną część serii Fantastyczne zwierzęta. Dużo się działo przez te cztery lata: datę premiery zmieniano, bo pandemia; J.K. Rowling gwałtownie traciła na popularności, bo oskarżenia o transfobię, a do tego jeszcze Johny Depp został wysiudany z obsady, bo wiadomo co. Tymczasem cała społeczność potterheadów coraz niecierpliwiej zerkała na zegarki. To kiedy w końcu będzie ten kwiecień?
Kwiecień nastał i długo wyczekiwane Tajemnice Dumbledore’a weszły wreszcie na ekrany. Potterheadzi szturmem ruszyli do kin… i wyszli po dwóch i pół godzinie, z konsternacją drapiąc się po głowach. To nie był film, na który czekali.
Od początku mam wrażenie, że cała seria Fantastyczne zwierzęta przeznaczona jest dla potterheadów właśnie – ktoś, kto nie jest szczególnie mocno wciągnięty w magiczny świat chyba niewiele z tych filmów wyniesie. Ot, banda dziwnie ubranych ludzi biega po różnych miastach, wymachując różdżkami, a główny bohater nosi w walizce śmieszne stworzonka. Trzeba być trochę maniakiem, żeby docenić te drobne smaczki, które twórcy filmów nam tu i ówdzie podrzucają – a to drzewo genealogiczne rodziny Lestrange, a to profesor McGonagall biegnąca przez korytarz Hogwartu w czasach, kiedy w ogóle nie powinno jej jeszcze być na świecie (co każe nam zastanawiać się, jaki użytek sama robiła ze zmieniacza czasu, zanim pożyczyła go Hermionie). Jesteśmy naprawdę głęboko w króliczej jamie – oglądamy przygody fikcyjnego autora fikcyjnego podręcznika, z którego inny fikcyjny bohater będzie się uczył w szkole magii i czarodziejstwa jakieś siedemdziesiąt lat później. No pewnie, że to są filmy dla wtajemniczonych. Magia dla zaawansowanych.
Piszę o tym głównie dlatego, żeby oddać poziom oczekiwań towarzyszący kolejnym premierom kolejnych filmów serii. Zaprawdę powiadam wam – istnieje ogromna, międzynarodowa społeczność maniaków i wariatów, którzy wyczekują nawet skrawków informacji z magicznego świata jak kania dżdżu i rzucają się na każdy artykuł napisany przez J.K. Rowling jak banda Dementorów na niewinną duszę. Więc co tu dopiero mówić o całym magicznym filmie. Oczekiwania sięgają zenitu, domysłom i spekulacjom nie ma końca, atmosfera podgrzana do czerwoności.
Jakie tajemnice?
Tymczasem twórcy serii uparcie fundują nam kolejne rozczarowania. Tajemnicom Dumbledore’a – podobnie jak i całej serii – można naprawdę sporo zarzucić (co zresztą za chwilę uczynię), ale mój główny problem z tym filmem jest taki, że zwyczajnie czuję się oszukana. Jakie tajemnice, przepraszam bardzo? Jak można tak smakowicie zatytułować film… I NIE UJAWNIĆ NICZEGO?! Przecież te wszystkie rzekome tajemnice, które Tajemnice Dumbledore’a niby zdradzają, to w ogóle nie są żadne tajemnice – MYŚMY TO WSZYSTKO OD DAWNA WIEDZIELI! Że Dumbledore był zakochany w Grindelwaldzie? Wielkie mi halo, wiemy to nie od wczoraj. Że Ariana zginęła z ich winy – takoż (patrz: Harry Potter i Insygnia Śmierci). Że Ariana miała Obskurusa – no dobra, to może nigdy wcześniej nie zostało oficjalnie ujawnione, ale i tak dawno żeśmy się przecież domyślili.
Ani kontynuacja ani osobny film
Druga sprawa jest taka, że wątki rozpoczęte w Zbrodniach Grindelwalda albo w ogóle nie doczekały się kontynuacji, albo otrzymały rozwiązania tak banalne, że aż żal za serce ściska. Myślę tu, oczywiście, głównie o wątku Credence’a i tajemnicy jego tożsamości – po co było budować wokół tej postaci takie napięcie, żeby rozstrzygnąć zagadkę w tak płaski sposób? (Choć teraz pewnie przez następne cztery lata będziemy się zastanawiać, kto jest jego matką). Wątki, których kontynuacji się nie doczekaliśmy – proroctwo Tychona Dodonusa, sprawa podmienionych niemowląt, wątek Nagini – sprawiają, że ten film zdaje się zwyczajnie nie działać jako kontynuacja dwóch poprzednich części. Bo jaka kontynuacja, skoro praktycznie nic się tu nie trzyma kupy?
Problem w tym, że jako osobna całość Tajemnice Dumbledore’a też się, niestety, nie bronią. Film jest chaotyczny, nierówny, ma poszarpaną fabułę i masę dłużyzn i przestojów, z których niewiele wynika i które są tam chyba tylko po to, żeby wyjaśnić widzowi, o co w ogóle chodzi. Co jest trochę absurdalne w momencie, kiedy mamy uwierzyć, że mamy tu do czynienia z najgroźniejszym czarnoksiężnikiem swojej epoki, który planuje przejąć kontrolę nad światem. Grindelwald od początku jest kreowany na takiego trochę Hitlera magicznego świata – cała ideologia i symbolika są tu mocno przesiąknięte nawiązaniami do nazizmu. I to – przynajmniej w Zbrodniach Grindelwalda – faktycznie zagrało, bo budziło autentyczną grozę. A tu nawet groza gdzieś się rozmyła, bo w kulminacyjnych scenach filmu ten rzekomo najgroźniejszy czarnoksiężnik swojej epoki, zamiast działać, stoi i gada, zastanawiając się, komu pokłoni się jelonek. Serio?
Problem z magią
Jedną z największych zalet sagi o Harrym Potterze było to, że świat przedstawiony był tam spójny, że wszystko kierowało się jakąś wewnętrzną logiką, a cała magia była dla czytelnika/ widza zrozumiała. Mimo, że mówimy tu o magicznej rzeczywistości, nie można było sobie tak po prostu machnąć różdżką i zrobić czegoś kompletnie niezrozumiałego, nie wyjaśniając odbiorcy, co to właściwie jest. A tu nagle można, okazuje się. W Tajemnicach Dumbledore’a widzimy mnóstwo czarów, jakich wcześniej nie widzieliśmy i możemy się tylko domyślać, na czym polegają. I tak, na przykład, okazuje się, że Deluminator Dumbledore’a ma chyba jakąś dodatkową funkcję, która umożliwia mu przeniesienie się w lustrzane odbicie rzeczywistości, gdzie może sobie walczyć z przeciwnikiem i rozwalać pół miasta, nie niszcząc niczego w realu. I jak my to niby mamy rozumieć – że Deluminator zawsze miał taką funkcję, tylko nic o niej nie wiedzieliśmy, bo zapomnieli nam powiedzieć?
Problem z magią działa zresztą w tym filmie jakby w dwie strony – bo są też takie momenty, kiedy zupełnie nie można zrozumieć, dlaczego bohaterowie nie załatwili czegoś przy pomocy czarów, skoro dobrze wiemy, że istnieje do tego odpowiednie zaklęcie. I tak, na przykład, trudno pojąć, po co Bunty popyla z walizką do mugolskiego kaletnika, skoro w magicznym świecie, żeby wykonać identyczną kopię czegokolwiek wystarczy wycelować w to coś różdżką i powiedzieć „Gemino”. Tego typu nieścisłości zwyczajnie rażą, bo sprawiają wrażenie, że twórcy filmu zignorowali część rzeczy, które wiadomo o magicznym świecie z poprzednich filmów i książek. I cała logika i spójność, za które ten świat tak bardzo ceniliśmy, poszły w las.
Gwiazdorska obsada nie pomoże
Obsadę za to film ma wyborową: Jude Law nadal fantastyczny jako Albus Dumbledore, Eddie Redmayne w roli Newta tak samo uroczy jak zawsze i tylko trochę brakuje mu do pary Katherine Waterston, czyli Tiny Goldstein. Rola Waterston została kompletnie zmarginalizowana i aktorka pojawia się na ekranie może na minutę gdzieś pod koniec filmu – a szkoda, bo przecież ta dwójka stanowi tak ujmującą parę, że ciężko przestać się uśmiechać, widząc ich razem na ekranie. Są i nowe dodatki do starej ekipy. Johny’ego Deppa w roli Grindelwalda zastąpił Mads Mikkelsen, a w postać Eulalii Hicks (której wcześniej nie znaliśmy) wciela się Jessica Williams – i obydwoje robią naprawdę świetną robotę. Cała obsada zresztą robi świetną robotę, ale nawet najlepsi aktorzy nie uratują przecież kiepsko pomyślanej fabuły i dziurawego scenariusza.
Wyszłam z kina ze smutkiem na obliczu i bólem w sercu. To wszystko nie tak miało być. Ten film był zwyczajnie słaby – jak dla mnie nawet słabszy niż dwa poprzednie. Szczerze mówiąc, aż strach się bać, co będzie dalej.
źródło zdjęć: imdb.com
Jeśli podoba Ci się nasz blog i chcesz nas wesprzeć, możesz postawić nam wirtualną kawę: buycoffee.to/naszanisza.pl