Przeczytać Afrykę: Nigeria. Recenzja „Amerykaany” Chimamandy Ngozi Adichie
Kto to jest Amerykaana?
W Nigerii słowo „Amerykaana” to lekko ironiczne określenie osoby, która wyjechała do Stanów i wróciła bardziej amerykańska niż sami Amerykanie. Mówi z amerykańskim akcentem i zdaje się nie rozumieć rodzimych dialektów. Nabrała amerykańskich manier i przyzwyczajeń i krytykuje nigeryjskie restauracje za kiepską jakość obsługi albo brak wegańskich kanapek i latte z mlekiem sojowym. Nie ma w tym słowie niczego brzydkiego ani wulgarnego – raczej sporo dobrodusznej kpiny. Bo prawie każdy w tym zapatrzonym w Amerykę kraju ma wśród bliskich jakiegoś albo jakąś Amerykaanę.
Historia Ifemelu i Obinze
Ifemelu, główną bohaterkę Amerykaany Chimamandy Ngozi Adichie, poznajemy w momencie, gdy mieszkając w USA od kilkunastu lat, nagle, dość niespodziewanie dla samej siebie i wszystkich wokół, postanawia wrócić do Nigerii. Sporą rolę w podjęciu tej decyzji odgrywa wspomnienie Obinze – dawnego ukochanego i przyjaciela, bratniej duszy i współtowarzysza młodości. Gdy Ifemelu wyjeżdżała z Nigerii byli z Obinze parą i planowali wspólną przyszłość w Ameryce. Ale potem pewne rzeczy poszły nie tak, jak miały pójść, były różne kiepskie decyzje i ich zaskakujące konsekwencje i w efekcie stracili ze sobą kontakt na długie lata. Teraz Ifemelu jest autorką popularnego bloga, analizującego kategorię rasy z perspektywy afrykańskiej imigrantki, a Obinze – bogatym biznesmenem, mężem pięknej kobiety i ojcem kilkuletniej dziewczynki. Żyją w różnych światach, ich ścieżki wydają się na dobre rozdzielone. Ale w obydwojgu wciąż tli się nieśmiała myśl o alternatywnej rzeczywistości, w której nigdy by się nie rozstali, albo w której zeszliby się po latach, i wtedy… no właśnie, i co wtedy?
Jaki piękny chaos
Powieść Adichie jest mieszanką tak wielu historii i podejmuje tak wiele kwestii i tematów, że początkowo trochę onieśmiela, może nawet przytłacza mnogością postaci i wątków, a już na pewno – pozostawia z wrażeniem wielkiego chaosu. Ale chaosu absolutnie pięknego: chaosu, od którego trudno się oderwać. Niczego to przecież tej książce nie ujmuje, że odkładając ją po kilku dniach intensywnej lektury, długo zastanawiałam się, co właściwie przeczytałam: powieść bardziej o Nigerii czy o Ameryce? Czy może o nigeryjskim zapatrzeniu w Amerykę? Powieść o rasie i rasizmie czy o afrykańskim braku zrozumienia dla tych kategorii? Powieść o odnajdywaniu własnej tożsamości, czy o jej gubieniu? Czy też zwykłą historię miłosną? A może – co najbardziej prawdopodobne – powieść o wszystkich tych rzeczach na raz?
Niemożliwe pytanie: czy powrót jest możliwy?
Na którymś poziomie Amerykaana próbuje odpowiedzieć na pozornie niemożliwe pytanie o to, czy powrót do domu w ogóle jest możliwy. Nie tylko powrót do Nigerii, oczywiście; pytanie jest uniwersalne, bo prawdopodobnie w każdym miejscu na Ziemi, w którym żyją ludzie, zawsze byli, są i będą ci, którzy odchodzą i ci, którzy zostają. Jak świat światem, część ludzkości spędza życie w miejscu, w którym się urodziła, a druga część wyjeżdża szukać szczęścia gdzie indziej. I obie te grupy zupełnie inaczej układają sobie życie, zastanawiając się od czasu do czasu, jak by to było gdyby kiedyś tam podjęło się inną decyzję. Obie te grupy czasem patrzą na siebie nawzajem z zazdrością, a czasem z lekkim politowaniem. I pewnie obie nie mogłyby bez siebie istnieć, jak dwie strony tego samego medalu…
No i czasem jeszcze zdarza się, że niektórzy z tych, co wyjechali (patrz: Ifemelu), postanawiają spróbować wrócić. I wtedy ten powrót okazuje się de facto przyjazdem zupełnie innego człowieka niż ten, który wyjechał do zupełnie innego miejsca niż to, które opuścił. I chyba tu każdy sam musi odpowiedzieć sobie na pytanie, czy to w ogóle jest jeszcze powrót? Czy może powrót jest jednak niemożliwy?
Ameryka a kwestia rasowa
Po kilku latach pobytu w Stanach Ifemelu zaczyna pisać bloga, na którym próbuje przedstawić Amerykę oczami nieamerykańskiej czarnoskórej. Jej perspektywa okazuje się bardzo różna od perspektywy amerykańskich czarnoskórych (Afroamerykanów). Dziewczyna nieraz wspomina o tym, że kategorię rasy odkryła dopiero w Ameryce. Że dopiero po przyjeździe do Stanów zrozumiała, że jest czarna – mieszkając w Nigerii nigdy się w ten sposób nie identyfikowała, bo zwyczajnie nie było takiej potrzeby – wszyscy byli czarni. W domu obowiązywały inne kategorie identyfikacji, istniały inne grupy tożsamościowe i inne podziały – na przykład religijne (chrześcijanie, muzułmanie) czy etniczne (Jorubowie, Igbo, Hausowie). W Stanach okazało się, że kolor skóry też określa miejsce w społeczeństwie, że jest polityczny, a w dodatku wpisuje się w sam środek bieżącej debaty publicznej (czas akcji powieści obejmuje, między innymi, kampanię prezydencką z 2008 roku i historyczne wybory wygrane przez Baracka Obamę). Ifemelu, choć prędko przyjmuje tę nową tożsamość i z ciekawością zgłębia jej zakamarki, nie może przestać się dziwić niektórym rzeczom i opisuje je ze sporym dystansem i humorem. Nie pojmuje niechęci Amerykanów do używania słów „czarny” czy „Murzyn”, śmieje się z absurdalnych sytuacji, kiedy – by uniknąć niezręcznej konieczności nazwania kogoś „czarnoskórym” – ludzie wspinają się na szczyty elokwencji i pomysłowości, opisując jego lub jej wygląd zewnętrzny czy ubiór. „Dlaczego po prostu nie zapytała, czy to była czarna czy biała dziewczyna?”, pyta Ifemelu koleżankę-emigrantkę po wyjściu ze sklepu, którego kierowniczka wykonała właśnie jedną z tego typu gimnastyk językowo-myślowych, próbując ustalić o której z jej ekspedientek mowa. Koleżanka odpowiada: „Bo to jest Ameryka. Masz udawać, że nie zauważasz pewnych rzeczy” (tłum. D.C.).
Włosy a kwestia rasowa
Być może nie wszyscy wiedzą, że na kwestię rasową można też spojrzeć z perspektywy… włosów. A konkretnie: włosów czarnych kobiet. I że to jest istotna i absolutnie fascynująca perspektywa.
Bo z włosami czarnych kobiet to jest tak, że naturalnie nie bywają proste. W sensie: nigdy. Naturalne włosy czarnych kobiet to tak zwane afro – puszyste sprężynki jak u owieczek. Z takich naturalnych włosów można – jeśli nie chce się nosić sterczącego afro – ewentualnie zrobić dredy albo warkoczyki. Ale na pewno nie łagodne fale do pasa, prosty koński ogon, grzecznego boba czy innego pazia. Więc jeśli widzimy na ekranie lub w jakimś kolorowym piśmie czarnoskórą aktorkę, piosenkarkę albo żonę prezydenta z prostymi włosami, oznacza to, że ich właścicielka regularnie spędza długie godziny w salonie fryzjerskim prostując włosy specjalnymi substancjami relaksującymi (coś jak trwała ondulacja, tylko odwrotnie) albo po prostu nosi perukę.
Sprawa wydaje się błaha? Niekoniecznie – niektórzy twierdzą, że gdyby Michelle Obama nosiła naturalne włosy, jej mąż nigdy nie wygrałby wyborów…
Ifemelu również w kwestii włosów doznaje w USA iluminacji. Początkowo uważnie słucha rad znajomych, które każą jej prostować włosy przed każdą rozmową o pracę, bo tylko tak kobieta może wyglądać „elegancko” i „profesjonalnie”. Po jakimś czasie jednak uświadamia sobie skalę wykluczenia czarnoskórych kobiet i ich naturalnej urody z przestrzeni publicznej i dołącza do kolejnych powstających w sieci grup propagujących noszenie naturalnych włosów. Dziewczyny publikują zdjęcia swoich dredów i sterczących sprężynek, wspierają się nawzajem i udzielają sobie rad w kwestii pielęgnacji włosów. To pod ich wpływem Ifemelu odkrywa, że standardy, do których wcześniej próbowała się dopasować, nie dla niej zostały ustalone. Niewykluczone, że moment zaakceptowania afro na własnej głowie jest dla niej największym przełomem na drodze budowania nowej, świadomej tożsamości.
Odkąd doczytałam Amerykaanę do ostatniej kropki minęło już ładnych kilka dni, a wciąż pozostaję pod tak głębokim wrażeniem bogactwa i uroku tej książki, że wszystko inne w porównaniu z nią wydaje mi się płaskie i mało ciekawe. Jakbym wyszła z kolorowej i szalonej imprezy na pustą ulicę. Co za szczęście, że można tam wrócić.
Chimamanda Ngozi Adichie, Americanah,
Wydawnictwo Alfred A. Knopf, 2013.
Polskie wydanie ukazało się w 2014 roku nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka.