literatura

Książki roku 2019

Grudzień panoszy się za oknem, rok się kończy, planeta dogorywa. Dobra pora, żeby coś podsumować. Poniżej kilka książek, które – z różnych powodów – wywarły na mnie w tym roku największe wrażenie.

The Great Believers, Rebecca Makkai

Książka, która złamała mi serce. Zostawiła z trudną do opowiedzenia plątaniną rozpaczy, gniewu i wzruszenia.

Minęło wiele tygodni odkąd doczytałam do ostatniej kropki, a wciąż nie mogę przestać o niej myśleć. Przestać o nich myśleć. O tych wszystkich młodych, pięknych, martwych chłopcach. Z rozpędu obejrzałam na YouTubie wszystkie filmiki o epidemii AIDS, jakie udało mi się znaleźć i pogrążyłam się jeszcze głębiej.

Chicago, rok 1985. Katastrofa już trwa. Grupa przyjaciół, głównie homoseksualistów, których poznajemy w trakcie stypy. Żegnają Nico, pierwszą ofiarę w ich kręgu. Jedni z nich już chorują, inni czekają na wyniki testów, jeszcze inni zaczynają się organizować (ACT UP ma powstać dwa lata później). A wśród nich Yale Tishman, który dziwnym trafem, mimo ciągłego strachu i smutku, gdzieś między jednym pogrzebem a drugim, odnajduje satysfakcję w pracy zawodowej i zaczyna odnosić niemałe sukcesy. Sukcesy, które doprowadzą go do wyjątkowej kolekcji sztuki i do historii innego straconego pokolenia, tego z I wojny światowej.

Paryż, 30 lat później. Fiona, siostra Nico, przyjeżdża tu szukać zaginionej córki. Córki, która w pewnym sensie też jest ofiarą tamtej katastrofy, tak jak wszyscy ci, którzy przeżyli i do tej pory nie mogą się pozbierać. Jak sama Fiona, żyjąca wśród duchów i wspomnień, z nigdy niewyleczonym shell shockiem. To chyba najciekawsza postać tej powieści i może, przy okazji, jej najtrudniejsze pytanie – nie tyle, jak poradzić sobie z traumą, co raczej: a co, jeśli z traumą nie można sobie poradzić? Co, jeśli czas niczego nie leczy?

Cudownie głęboka i przeraźliwie smutna opowieść o miłości, przyjaźni, chorobie i śmierci. O wykluczeniu i o niezgodzie na wykluczenie. O stracie, żałobie, wyparciu i buncie.

Niestety, nie udało mi się jak na razie znaleźć żadnej informacji o polskim wydaniu The Great Believers, więc raczej się na to nie zanosi. Bardzo ubolewam i wciąż czekam.

The Overstory, Richard Powers

Powieść o drzewach, która zdobyła w tym roku nagrodę Pulitzera. Brzmi to trochę dziwnie. Ale to naprawdę jest powieść o drzewach. W dodatku znakomita.

I, myślę sobie, że rozumiem, dlaczego jury wybrało tę właśnie książkę (a nie The Great Believers, która też była nominowana, i którą ja bym osobiście nagrodziła, gdybym miała jakieś nagrody do rozdania). To jest narracja, której świat bardzo potrzebuje, właśnie teraz, kiedy wszyscy zaczynamy być w końcu świadomi, że kryzys klimatyczny to nie jest wymysł garstki nawiedzonych szaleńców, ale nasz najpoważniejszy problem, który musimy jak najszybciej rozwiązać, jeśli chcemy, żeby następne pokolenia miały w ogóle gdzie żyć. Więc teraz, bardziej niż kiedykolwiek, potrzebujemy możliwości zaistnienia innej narracji. Innej, czyli nie-ludzkiej perspektywy. Otwarcia jakiejś klapki w mózgu, która pozwoli nam pomyśleć: ,,A co, jeśli nie jesteśmy tu najważniejsi? Co, jeśli te istoty, które były tu miliony lat przed nami, mają swój język i swoją historię? Co, jeśli ponad naszą opowieścią jest jakaś większa nad-opowieść, której na razie nie rozumiemy, bo nie znamy tego języka?”.

Dodam jeszcze tylko, że powieść ma też ludzki wątek, w dodatku bardzo ciekawy. Początkowo wygląda to na kilka osobnych historii o ludziach, których życie jest w jakiś sposób związane z drzewami, ale wkrótce ich wysiłki łączą się w drodze do wspólnego celu. Nie do końca rozumieją świat, o który walczą – wiedzą tylko że tam jest: potężny, cudownie skomplikowany, pełen wzajemnych zależności, łagodny i piękny, rozwijający się w kompletnie niezrozumiałym dla ludzi tempie i wymiarze czasowym.

The Overstory to książka, która – jeśli podejdzie sie do niej z otwartym umysłem – zmienia coś na lepsze w sposobie myślenia.

Polskie tłumaczenie ma się ukazać w 2020 roku nakładem wydawnictwa W.A.B.

Daniel Deronda, George Eliot

To była, bez dwóch zdań, najambitniejsza lektura roku.

Syjonistyczna powieść George Eliot, która, podobno, podzieliła czytelników na dwa obozy. Pierwszy z nich twierdził, że wątek żydowski jest w tej książce nudny i w ogóle niepotrzebny. Drugi – że wątek Gwendolen i życia wyższych sfer jest w tej książce nudny i w ogóle niepotrzebny. Przyznaję, że zaliczam się do tej drugiej grupy. Przez pierwsze dwa tygodnie brnęłam żmudnie przez kolejne rozdziały, zastanawiając się, dlaczego właściwie książka nosi tytuł Daniel Deronda, skoro Daniel Deronda pojawia się tylko w pierwszej scenie, po czym znika na kolejnych 300 stron. I w dodatku prawie całe te 300 stron zajmuje kompletnie nieciekawa panna imieniem Gwendolen. Daniel Deronda, na szczęście, wraca i całość nabiera charakteru, ale Gwendolen pozostaje dla mnie kompletnie nieciekawą panną przez kolejnych 300 stron. Wzbudza moje delikatne zainteresowanie tylko na chwilę, pod koniec książki, kiedy – uwaga, spojler! – zaczynam podejrzewać, że mogła zamordować swojego męża.

Z punktu widzenia czytelniczki z XXI wieku oczywiste jest dla mnie, że Gwendolen doświadcza w małżeństwie jakiejś formy przemocy. Czy tylko psychicznej, czy też fizycznej i seksualnej? Nie widzimy w sumie zbyt wielu scen z jej życia z Grandcourtem, widzimy tylko coraz więcej oznak traumy. Podejrzewam, że przemoc byłaby jednym z głównych tematów tej powieści, gdyby została napisana współcześnie. Nie została, więc zostawia z niedosytem, z męczącym pytaniem: co między nimi zaszło? Zostawia z wrażeniem, że George Eliot prześlizguje się po powierzchni jednej z najważniejszych kwestii, która mogłaby rzucić więcej światła na psychikę obu postaci. I może wtedy Gwendolen nie byłaby tak kompletnie nieciekawą panną.

Mam do Daniela Derondy kilka innych zastrzeżeń i wiem, że wynikają one z prostego faktu, że czytam XIX-wieczną prozę jakieś 150 lat później, w epoce poprawności politycznej. I dlatego trudno mi zaakceptować fakt, że w książce, która jako jedna z pierwszych podnosi kwestię żydowską, jest tak wiele stereotypowych postaci Żydów. Kompletnie nie trafia do mnie, na przykład, postać Mirah, jej przerysowana anielskość – mam wrażenie, że George Eliot wpadła tu w pułapkę myślową znaną jako ,,szlachetny dzikus”. Rozumiem, że chciała dobrze, rozumiem, że ta powieść miała na celu walkę z uprzedzeniami. Ale mam wrażenie, że wyszło momentami topornie.

Wszystko to absolutnie nie zmienia faktu, że lektura Daniela Derrondy przyniosła mi olbrzymią satysfakcję. To jest ambitna, głęboka psychologicznie i skomplikowana powieść, całkowicie warta wysiłku, jaki trzeba w nią włożyć.

Mandaryni, Simone de Beauvoir

Zwycięzca w kategorii: najlepsza książka przeczytana ponownie. Z pierwszej lektury, kilkanaście lat temu, kiedy dopiero co odkryłam feminizm i poznałam nazwisko de Beauvoir, pamiętałam zadziwiająco niewiele, poza tym, że była tam grupa lewicowych intelektualistów, był powojenny Paryż i było dużo gadania o Związku Radzieckim.

Zupełnie natomiast umknęło mi to, co w ,,Mandarynach” najciekawsze – mianowicie, że to jest powieść z kluczem i że pod wymyślonymi nazwiskami kryją się tu całkiem niewymyślone osoby. Zrobiło się naprawdę smakowicie, kiedy uświadomiłam sobie, że małżeństwo Dubreuilh to w rzczywistości sama de Beauvoir i Sartre, a pisarz Henri Perron to – bagatela! – Albert Camus. Od tej pory czytałam z wypiekami na twarzy, słowo daję. Nie przypominam sobie, bym przy pierwszej lekturze doświadczała tak gwałtownych emocji.

Trzon powieści to grupa lewicowych intelektualistów – elita intelektualna skupiona wokół Dubreuilha. W pierwszych powojennych latach muszą się zmierzyć z pytaniami o przyszłość, o to, jak i czy w ogóle można pisać po tym, co się przeżyło, a także dokonać wyborów światopoglądowych – a wszystko to ze świadomością, że patrzy na nich cały Paryż. I że czyta ich cały Paryż – bo oprócz tego, że obaj, Dubreuilh i Perron są znanymi pisarzami, ten ostatni jest też współwłaścicielem i redaktorem popularnego dziennika. Dużo tu dyskusji o polityce w zadymionych kawiarniach oraz w wypchanym książkami mieszkaniu Dubreuilhów, dylematów na ile zblizyć się do komunistów oraz wzajemnych podejrzeń o to, kto już w tajemnicy zbliżył się do komunistów. Aż w końcu – pęknięcie przyjaźni w obliczu faktu, którego nikt nie potrafi zrozumieć ani zaakceptować, kiedy uchodźca ze Związku Radzieckiego przywozi do Paryża informacje o radzieckich łagrach.

Drugi wątek powieści to historia Anne Dubreuilh, znakomitej psychoanalityczki, której rozwijająca się kariera pozwala na wyjazd na konferencję do Stanów Zjednoczonych. Tam poznaje amerykańskiego pisarza, Lewisa Brogana (w rzeczywistości Nelson Algren), zakochuje się w nim i nawiązuje romans, który – jak wiadomo z biografii Simone de Beauvoir – będzie trwał kilkanaście lat.

Znajdziemy w Mandarynach sporo intensywnych, wiarygodnie poprowadzonych postaci. Warto wspomnieć, między innymi, Nadine – córkę Dubreuilhów, zgorzkniałą nastolatkę, głęboko doświadczoną dorastaniem w czasie wojny, desperacko poszukującą akceptacji w ramionach przypadkowych kochanków i jednocześnie odpychającą wszystkich bliskich ludzi oraz Paulę – wieloletnią partnerkę Perrona, nie potrafiącą przyjąć do wiadomości rozpadu ich związku i stopniowo popadającą w obłęd.

To właśnie postaci i idee są, w moim odczuciu, siłą tej powieści. Akcja wydaje się jakby mniej istotna; to dyskusje, przemyślenia i osobiste dramaty postaci popychają fabułę do przodu. Choć nie wykluczam, że mogłabym być tymi dyskusjami, przemyśleniami i dramatami odrobinę mniej zainteresowana, gdybym nie wiedziała, kto jest kim.

Miasto dziewcząt, Elizabeth Gilbert

Uwielbiam styl Elizabeth Gilbert, jej lekkość połączoną z głęboką refleksją, jej humor i ciekawość świata. Wsiąkam w jej książki natychmiast, nie mogę się oderwać aż do ostatniej kropki i to nieważne o czym pisze: o podróży do Indii, medytacji czy o dziewiętnastowiecznej badaczce mchów.

Miasto dziewcząt to historia dziewiętnastoletniej Vivian, która w 1940 roku przyjeżdża do Nowego Jorku, żeby zamieszkać u swojej ciotki imieniem Peg, właścicielki mocno podupadłego teatru. Teatr pełen jest cudownie nietuzinkowych postaci, osób żyjących na marginesie społeczeństwa, realizujących swoje pasje i eksplorujących swoją seksualność na długo przed rewolucją seksualną. Vivian uczy się od nich stylu życia, poznaje Nowy Jork i jego nocne kluby, a także popełnia koszmarne błędy, które jednak nie zniszczą jej życia. Fajnie zobaczyć w literaturze bohaterkę, która idzie za głosem pożądania i błądzi, ale nie musi zaraz z tego powodu skończyć pod kołami pociągu.

To nie Vivian jest jednak, w moim odczuciu, najciekawszą postacią Miasta dziewcząt. Jako dziewiętnastolatka jest jeszcze dość płytka i naiwna, co momentami irytuje, ale wiadomo, że minie – w końcu to sama Vivian, wiele dekad później, opowiada nam tę historię. Najlepiej wyszło Elizabeth Gilbert w tej powieści nieco starsze pokolenie: Peg i jej skomplikowane życie uczuciowe, zawieszone między ekscentrycznym mężem, który pojawia się i znika a wieloletnią partnerką, Olive, skałą i opoką całego teatru. To oni tworzą ten azyl odmieńców, oni nadają mu charakter.

Bez trudu znajduję w Mieście dziewcząt tę samą wiadomość, którą Elizabeth Gilbert przesyła nam we wszystkich swoich kolejnych książkach. Za każdym razem inaczej podaną, ubraną w inne słowa, ale tę samą – a to jest wiadomość, którą chcę czytać wciąż od nowa, którą chcę widzieć w literaturze i w ogóle w kulturze we wszystkich możliwych odsłonach. Wiadomość o tym, że jeśli jesteś kobietą, to nieważne, gdzie i kiedy się urodziłaś, w jakich czasach i w jakim systemie przyszło ci żyć – ludzie wokół ciebie na pewno mają wobec ciebie jakieś oczekiwania. Na pewno lepiej niż ty wiedzą, jak powinnaś przeżyć swoje życie. Na pewno od dziecka wdrukowują ci w mózg jakiś model kobiecości, do którego masz dążyć. Więc jeśli nie chcesz spędzić całego życia spełniając cudze oczekiwania, to lepiej jak najszybciej znajdź w sobie siłę, żeby pójść własną drogą.

Dzięki Bogini za Elizabeth Gilbert!

Kilka innych przeczytanych w tym roku pozycji, którym należy się słowo uznania i miejsce na peryferiach mojego osobistego rankingu:

Dziewczęta z Nowolipek Poli Gojawiczyńskiej – za studium biedy i beznadziei i uchwycenie momentu rodzenia się nadziei w tej beznadziei.

Małe Ogniska Celeste Ng – za uświadomienie mi jak bardzo w ciągu ostatnich 20 lat zmienił się sposób mówienia o rasie w dyskursie publicznym.

Nigdzie indziej Tommy’ego Orange’a – za boleśnie szczery i wstrząsający obraz rdzennych Amerykanów.

Botanika Duszy Elizabeth Gilbert – za dziewiętnastowieczną badaczkę mchów.

Reasumując: rok w lekturze uważam za udany. Mam nadzieję, że kolejny przyniesie równie ważne odkrycia i powroty.

Jeden komentarz

  • dominika

    Z ogromną radością donoszę, że powieść „The Great Believers” – polski tytuł „Wierzyliśmy jak nikt” – została w kwietniu 2020 roku wydana przez Wydawnictwo Poznańskie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *