podróże

Lasy, sauny i Muminki, albo o tym, jak trafiłam do raju

Od dobrych kilku lat żyję w przekonaniu, że Finlandia jest moim ulubionym krajem świata. Co jest o tyle dziwne, że nigdy wcześniej tam nie byłam. Ale w moich wyobrażeniach ten kraj urósł do rangi jakiegoś raju na ziemi – przecież mają tam wszystko, czego potrzeba do szczęścia: lasy, jeziora, sauny i Muminki. Oczami wyobraźni widzę już tych cichych, spokojnych, małomównych Finów (po czym poznasz, że Fin cię lubi? Bo zamiast na swoje buty patrzy na twoje), pochowanych w swoich chatkach w lesie, dobrych kumpli Too-Tiki i Włóczykija, którzy stres i zmęczenie odreagowują rozbierając się na golasa i popylając po śniegu do sauny. Którą zresztą każdy ma za domem (ponoć w Finlandii jest więcej saun niż samochodów i cały naród mógłby jednocześnie iść do sauny i dla wszystkich wystarczyłoby miejsca). To przecież brzmi jak kraj zaprojektowany specjalnie dla mnie.

Wyobrażenia wyobrażeniami, ale dla dobra nauki należy jednak wsiąść w samolot i lecieć to wszystko sprawdzić.

Dzień pierwszy

W kolejce do samolotu dwóch Finów za mną zaczyna rozmowę i nagle słyszę coś w rodzaju przeciągłego jęku, z którego nie da się rozróżnić żadnych słów. Odwracam się, przerażona. Matko boska, to ma być fiński? Jak oni w ogóle się rozumieją?

To nie był fiński.

To był tylko ziewający Fin.

Lot z Gdańska do Turku okazuje się rekordowo krótki – zanim zdążę przyzwyczaić sie do bycia w powietrzu, już zaczynamy opadać. Pod nami migoczący granatowo Bałtyk i ciemnozielone wyspy archipelagu. Finlandio, nadlatuję! Czuję, że się polubimy!

Autobus spod samego budynku lotniska do centrum Turku jedzie jakieś 20 minut. Wszystko zorganizowane mega sprawnie – nie da się, na przykład, wsiąść do złego autobusu, bo autobus jest tylko jeden, w dodatku z numerem 1. Nie da się też go nie znaleźć, bo stoi pod samymi drzwiami budynku. Jak na razie wszystko w tej podróży idzie podejrzanie łatwo.

Wysiadam w centrum i w pierwszej kolejności idę na kawę, bo mój dzień zaczął się o czwartej rano i trochę jestem oszołomiona. Przy kawie i ciastku z ziemniakami (poważnie!) postanawiam wypożyczyć rower i zwiedzić na nim miasto.

foto: D.C.

Turku jest całkiem przyjemnym miastem – takim, które urodą może nie powala na kolana, ale od razu masz wrażenie, że na pewno fajnie się tu żyje, mieszka i pracuje. Wszędzie ludzie na rowerach (a może bedąc samemu człowiekiem na rowerze dostrzega się wszędzie ludzi na rowerach?). Ruch na ulicach umiarkowany. Tłumu turystów nie stwierdza się. Fajny bulwar po obu stronach rzeki (Aurajoki). Na bulwarze ludzie z pieskami, ludzie z niemowlętami, ludzie z innymi ludźmi, ludzie ze sztalugami i farbami oraz lody o smaku słonej lukrecji. Słońce, ciepły wiaterek i smażone ryby. Spokojnie da się całe Turku obejrzeć w jeden dzień, zwłaszcza będąc człowiekiem na rowerze.

Po południu czekinuję się w hostelu Laivahostel S/S Bore i to jest w ogóle najśmieszniejszy hostel świata. Bo to jest statek przerobiony na hostel. Prawdziwy statek. Z kadłubem, pokładem i masztem. I stoi na rzece. I mój pokój jest kajutą. Z takim małym, okrągłym okienkiem u szczytu ściany. A łóżko jest koją. Żaden luksus może, ale przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Zresztą jestem po moim pierwszym dniu w Finlandii tak wyczerpana, że prawdopodobnie spałabym jak aniołek w każdych warunkach.

Dzień drugi

Nie masz to jak sauna o poranku. Zwłaszcza na statku.

Świeża, rześka i wyspana zjadam śniadanie, popijam dwoma kubkami kawy (ponoć w Finlandii pije się najwięcej kawy na głowę na całym świecie, więc nie chcę im zaniżać statystyk) po czym pakuję plecak, dosiadam jednośladu i jeszcze raz mknę wzdłuż rzeki, powiewając połami wszystkich tych kurtek, co to je ze sobą przezornie zabrałam, bo nauczona życiem w kraju nordyckim wiem, że maj to jeszcze żadne lato. Tymczasem kraj nordycki zrobił wszystkich w balona i włączył taką pogodę, że nie wiadomo, o co chodzi. Lato jak w tropikach. Na ulicach wstrząśnięci Finowie kręcą się wokół własnej osi, nie wiedząc, którą część ciała najpierw wystawić do słońca. Ptaki oszalały. Koty tłumnie wyległy na ulice. Nawet truskawki na straganach się spociły.

W takich właśnie, niecodziennych warunkach docieram do Informacji Turystycznej, oddaję rower, po czym zaopatrzona w torebkę spoconych truskawek i butelkę wody stawiam się na dworcu, na dobrą godzinę przed odjazdem pociągu. Są bowiem tacy ludzie, którzy pojawiają się na dworcach na godzinę przed odjazdem pociągu. Ponoć niektóre dworce organizują już nawet dla nas specjalne grupy wsparcia, żebyśmy mogli opowiadać sobie nawzajem o swoich problemach.

W Turku jednakże nie istnieje jeszcze grupa wsparcia dla osób pojawiających się na dworcach na godzinę przed odjazdem pociągu. Zadowalam się zatem zwykłą poczekalnią. Wypijam herbatę z automatu. Zjadam spocone truskawki. Czytam troszkę. I już można wsiadać do pociągu.

Wsiadam więc i od razu zaczynam zastanawiać się nad tym, dlaczego ludzkość z takim uporem podróżuje samolotami, skoro istnieją na świecie takie wygodne środki transportu. Męczymy się, siedząc na baczność w dusznych WizzaAirach i Ryanairach, a przecież można sobie mknąć przez lasy i pola w miękkim fotelu z mnóstwem miejsca na nogi i nie dość, że jest o wiele wygodniej, to jeszcze można iść siku, kiedy się komu podoba, a nie wtedy, kiedy pilot pozwoli. Serio, gdyby tylko do Islandii dało sie jechać pociągiem, przerzuciłabym się od jutra.

Po dwóch godzinach jestem w Helsinkach. Na jakieś dziesięć minut wpadam w panikę, bo dworzec jest wielki, tłoczny i wszyscy oprócz mnie wiedzą, gdzie idą. Kilka spokojnych oddechów. Przecież wszystko jest pod kontrolą. Wyciągam przygotowane zawczasu notatki, z których wynika, że ja też wiem gdzie idę: mam teraz wsiąść w metro, a dziesięć przystanków dalej w autobus i już będę tam, gdzie mam być.

Czyli w hotelu Rantapuisto.

W którym zakochuję się od pierwszego wejrzenia: drewniane pawilony nad samym Bałtykiem, trochę jakby ktoś przeniósł ośrodek wczasowy z lat 80-tych z Mierzei Wiślanej do współczesnej Skandynawii, udoskonalił, kupił lepsze meble i zatrudnił fiński personel, ale zostawił jakąś taką atmosferę wakacji nad morzem. Dookoła las, ptaków śpiew i zapach lata. Spokojnie mogłabym tu zamieszkać.

Spędzam resztę dnia biegając po lesie i przytulając sie do drzew.

Dzień trzeci

Śniadanie z widokiem na morze. O to mi właśnie chodziło, Finlandio! Wiedziałam, że się polubimy.

Po śniadaniu jadę odkrywać Helsinki.

W tym celu trzeba najpierw znaleźć na Placu Senackim ludzi w zielonych czapkach. Co okazuje się bardzo proste, bo stoją na schodach pod wielkim zielonym parasolem. A potem wystarczy iść za tym człowiekiem w zielonej czapce, który mówi po angielsku. Drugi człowiek w zielonej czapce mówi po hiszpańsku.

Zwiedzanie trwa jakieś dwie godziny i jest super fajne. Przewodnik w zielonej czapce jest napakowany informacjami jak Wikipedia. Dowiaduję sie masy ciekawych rzeczy. Na przykład, że Finlandia ma najlepszy system edukacji na świecie. Albo że dawniej fiński był językiem niepiśmiennych chłopów, w przeciwieństwie do szwedzkiego, który był językiem kultury i dyplomacji i dopiero w XVI wieku Mikael Agricola stworzył formę pisemną języka. Zajęło mu to jakieś trzy lata. Niesłychane. Sam jeden napisał cały język, głównie dlatego, że był mu potrzebny do przetłumaczenia Biblii, bo akurat panowała w Europie moda na tłumaczenie Biblii.

Następnie idę na lunch na rynek, bo tam dają najlepsze jedzenie. Ponoć czasem można tam spotkać prezydenta Finlandii, jak kupuje sobie posiłek na straganie, a potem zjada go przy stoliku pod parasolem, po czym wraca do swoich prezydenckich obowiązków.

Po lunchu wskakuję jeszcze do autobusu Hop on – Hop off i oglądam resztę Helsinek przez okno. Jest fajnie, tylko strasznie gorąco, słońce świeci jak głupie i po pół godzinie zaczyna mnie boleć głowa. Postanawiam zatem wrócić do hotelu, wziąć prysznic, wypić kawę i spędzić resztę dnia biegając po lesie i przytulając się do drzew.

Dzień czwarty

Muszę się, niestety, wynieść z hotelu Rantapuisto, bo mają tej nocy full i trzeba mi będzie spać gdzie indziej. Wyjeżdżam z bólem serca, rzucając tęskne spojrzenia na Bałtyk, las i lampę w kształcie Muminka stojącą w lobby. Obiecuję – im i sobie – że wrócę.

Jadę metrem do centrum, zostawiam plecak w dworcowej poczekalni i spędzam bardzo przyjemne popołudnie w centrach handlowych. Latam po sklepach i wydaję pieniądze, co dla osoby mieszkającej na polu lawy jest zajęciem niemal egzotycznym. Znajduję Moomin Shop. Obłęd w oczach. O święta panienko, jestem w raju!

Na wieczór zostawiam sobie ostatnią atrakcję – Suomenlinę. To taka gigantyczna twierdza na wyspie, a właściwie kilku wyspach i – zdaje się – jedyny obiekt w Helsinkach wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Suomenlina jest spektakularna, ale żeby ją porządnie zwiedzić potrzeba całego dnia. Ja zostaję na jakieś dwie godziny, a potem czuję, że wyczerpują mi się baterie i nie pomagają nawet cukierki ze słoną lukrecją. To był intensywny dzień i pora złożyć na poduszce znużoną skroń.

Dzień piąty

To już koniec, niestety. Trzeba się pakować i wracać do Islandii, gdzie na polu lawy usycha z tęsknoty ukochany.

Ale najpierw basen i sauna. O dziwo, nikt inny nie wpadł na pomysł, żeby wstać o szóstej rano i iść popływać, więc mam cały basen dla siebie. Saunę zresztą też. Jest cudnie. Najlepszy poranek świata. Potem pyszne śniadanko, pakowanie i już mknę pociągiem na lotnisko. Drzewa szumią jakoś smutno. Muminki zrozpaczone machają łapkami. Finowie patrzą na moje buty. Bardzośmy się tu wszyscy polubili.

Zgodnie z przewidywaniami, pokochałam Finlandię całym sercem. Pięć dni to za mało, następnym razem przyjeżdżam na dwa tygodnie i zwiedzam Laponię. Słowo!

Wydawnictwo Poznańskie wydało wiosną 2020 roku znakomitą książkę o Finlandii Aleksandry Michta-Juntunen, Finlandia. Sisu, sauna i salmiakki. Tutaj znajdziesz moją recenzję: https://www.wywrota.pl/

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *