podróże

Mur, golas i małpka, czyli weekend w Berlinie

Celem zmiany scenerii, wybicia się z rutyny oraz nabycia nowych doświadczeń, wsiadamy z Pawłem do pociągu w Zielonej Górze i dwie i pół godziny później jesteśmy w Berlinie. Przez kilka pierwszych godzin nie możemy przestać się dziwić, że to tak blisko. A skoro tak blisko, to dlaczego nigdy wcześniej na to nie wpadliśmy? Ot, zagadka.

Pierwsze wrażenia i goły facet

Golas

Przestrzeń, ile przestrzeni w tym mieście! Mam często w dużych miastach takie wrażenie, jakby ktoś próbował tym całym betonem wypchnąć z nich wszelkie formy życia – a w Berlinie nie. Tutaj nie zapomnieli, że ludzie muszą też oddychać, a nie tylko pracować. Są drzewa, są parki, są skwerki i są wielkie połacie trawy w dość zaskakujących miejscach (na przykład przed Reichstagiem). Ludzie urządzają sobie w tych parkach i na skwerkach pikniki, opalają się, piją albo ćwiczą Tai Chi. I daje to takie wrażenie, jakby miasto znalazło swój własny rytm i równowagę, swój work-life balance.

Rzezimieszek w Berlinie

A do tego jeszcze brak tłumów na ulicach. Choć to akurat może być „zasługa” koronawirusa. To wszystko razem sprawia, że Berlin wcale nie wydał mi się przytłaczający, choć przecież jest olbrzymi.

Pierwszego dnia po przyjeździe spacerujemy sobie niespiesznie, kontemplujemy, cieszymy oczy zielenią parków i dostojeństwem eleganckich budynków. Docieramy do Bramy Brandenburskiej, pod którą na jakiejś – na oko chwiejnej – konstrukcji stoi przepiękny, goły facet i o coś walczy. Nie do końca wiemy o co, bo nie rozumiemy, co ma napisane na transparentach, ale bardzo popieramy jego publiczne obnażanie się w słusznej sprawie (albo i bez).

Ciężar historii

Kontemplowanie historii

Pytanie, którego w Berlinie trudno nie zadać: jak oni sobie tu radzą z ciężarem własnej historii? Jak żyją, wiedząc, że ich własne miasto było niegdyś kolebką zła par excellence – kolebką, z której śmierć, ciemność i zniszczenie rozlały się po świecie? Jak w ogóle żyć z taką świadomością?

Przewodniczka, z którą następnego ranka wybieramy się na zwiedzanie miasta, w pewnym sensie udziela odpowiedzi na te pytania. Niemiecki sposób radzenia sobie z historią ma wyglądać tak: edukować, zrozumieć i przyjąć do wiadomości. Ponoć aż trzy lata w programie nauczania historii poświęcone są nazizmowi i zbrodniom hitlerowskim – więcej, niż gdziekolwiek indziej na świecie. W efekcie młodzi Niemcy wychodzą ze szkoły mocno świadomi tego, dokąd mogą doprowadzić uprzedzenia i nietolerancja, jak i tego, że ich zadaniem jest nie dopuścić, by historia jeszcze kiedyś się powtórzyła.

Jak to było z tym murem?

Niby dobrze wiedziałam, że stał kiedyś w Berlinie Mur Berliński („mój dom murem podzielony” i tak dalej), ale tak na dobrą sprawę nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad praktyczną stroną tego przedsięwzięcia. I dopiero widząc te fragmenty dawnego muru, te stare zdjęcia z zasiekami i wieżami strażniczymi i słuchając historii o tym, jak w ciągu jednej nocy miasto zostało podzielone na dwie części, zaczęłam się zastanawiać: ale jak to, właściwie? I dziesiątki pytań wysypały mi się z głowy. A jak ktoś pracował po jednej stronie muru, a mieszkał po drugiej, to co wtedy? A jak ktoś został na noc u kolegi, bo impreza się przedłużyła i utknął nie po swojej stronie muru? I gdzie ten mur się kończył właściwie? A podkopać by się jakoś pod spodem nie dało?

Pytania pytaniami, ale co obecnie robi szczególnie duże wrażenie, to East Side Gallery – czyli zachowana, około kilometrowa część Muru Berlińskiego, zamieniona na swego rodzaju galerię sztuki, gdzie artyści z całego świata stworzyli murale o tematyce wolnościowej i pacyfistycznej. To dość niezwykłe – przemienić tak koszmarny relikt przeszłości w miejsce wolności wypowiedzi i kreatywnej ekspresji. Serio: imponujące. Choć trochę też jestem zdziwiona, że berlińczycy demolując ten koszmar w 1989, na fali euforii i wściekłości, nie zrównali go do końca z ziemią i że w ogóle udało się zachować jakieś kawałki dla potomnych.

Kogucik i małpka

Małpka jak żywa

A w muzeum NRD wszystko mgliście znajome, zwłaszcza jeśli się zahaczyło dzieciństwem choćby o kawałek PRL-u. Wnętrze mieszkania w bloku z wielkiej płyty, meblościanki z lat siedemdziesiątych i prawdziwy, żywy trabant, do którego można wsiąść i sobie wirtualnie pojeździć. Każde z nas dwojga osiąga swój osobisty szczyt wzruszenia na widok, odpowiednio: ja – zabawkowej małpki („Pawełek, ja miałam identyczną małpkę w dzieciństwie! Tak samo jej się wkładało kciuk do ucha i do buzi! Taka sama, taka samiuteńka!”), Paweł – plastykowego kogucika-podstawki na jajka na miękko („Domek, a ja miałem w domu takie same koguciki na jajka! Takie same, takie samiuteńkie!”). Łza się w oku kręci. Choć są też mniej wzruszające rzeczy: pokój przesłuchań oraz więzienna cela. I tu już nic się w oku nie kręci.

Kulka na palu i pomnik z kamieni

Od chwili przyjazdu do Berlina zafiksowałam się na wieży telewizyjnej (która z daleka wygląda jak kulka nadziana na olbrzymi pal). Uparłam się, że koniecznie musimy do tej kulki dotrzeć i wjechać na górę, bo jak tego nie zrobimy, to tak jakby nie wejść w Paryżu na Wieżę Eiffla i w ogóle cały pobyt w Berlinie bez kulki się nie liczy. Dotarliśmy, wjechaliśmy, zobaczyliśmy. Widok niezły, owszem, ale szczerze mówiąc nie jest to doświadczenie, które zostanie ze mną na długo. Wcale nie jestem pewna, czy warto było sterczeć w kolejce przez półtorej godziny dla tych kilkunastu minut patrzenia z góry na miasto. Ogólnie pobyt w Berlinie dostarczył wielu innych, o wiele ciekawszych i mocniejszych doświadczeń. Takich jak odwiedzenie Pomnika Pomordowanych Żydów Europy. Wielki plac pełen betonowych bloków, jak wielkie, bezimienne groby. Można wejść między nie, pozwolić im się przytłoczyć, pobłądzić w ich labiryncie i pobyć przez chwilę sam na sam z historią. I to już jest doświadczenie, które na pewno zostanie na dłużej.

Wyspa Muzeów

Hostel w centrum Berlina

Ponieważ miało być tanio postanowiliśmy spać w hostelu. Znaleźliśmy jeden oddalony siedem minut piechotą od Dworca Głównego i wydawało nam się to idealnym rozwiązaniem, ale tylko do momentu, kiedy okazało się, że okna naszego pokoju są tuż nad wejściem, przed którym od zmroku do świtu ludzie stoją, piją i wrzeszczą. A jak już nam się – mimo wszystko – udało zasnąć, to jeszcze istniało duże prawdopodobieństwo, że w środku nocy obudzi nas karetka na sygnale, która odbiera poszkodowanych. Spanie w hostelu w centrum Berlina – tylko dla wytrwałych!

Reasumując: było w dechę. Dobrze się bawiliśmy, przedreptaliśmy chyba z kilkadziesiąt kilometrów i zobaczyliśmy mnóstwo nowych rzeczy. Pierwszorzędny to był pomysł, żeby jechać do tego Berlina.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *