literatura,  przeczytać Afrykę,  recenzje

Przeczytać Afrykę: Algieria. Recenzja powieści „Aniołowie umierają od naszych ran”

Algieria, rok 1937. Dwudziestosiedmioletni mistrz bokserski czeka w celi śmierci na własną egzekucję. „Nazywam się Turambo i o świcie po mnie przyjdą” – tak zaczyna swoją opowieść główny bohater i narrator powieści Yasminy Khadry (właśc. Mohammed Moulessehoul) Aniołowie umierają od naszych ran.

Ubogie dzieciństwo i ukryty talent

Zanim dowiemy się, jakiego przestępstwa dopuścił się Turambo, cofamy się razem z nim do samych początków jego historii. Czyli do dzieciństwa w ubogiej wiosce, zwanej przez miejscowych Turambo, od której przyszły bokser weźmie swój pseudonim. Pierwsze lata jego życia to bieda, głód i codzienna walka o to, by mieć co włożyć do ust. Mały Turambo włóczy się z kolegami po okolicy, podejmując się przypadkowych zajęć, klepiąc ciągłą biedę i nie mając żadnych perspektyw na odmianę swojego losu. Aż do momentu, kiedy zaczyna dorastać i wdawać się w przypadkowe bójki uliczne. Wtedy nagle ujawnia się jego wielki talent: imponujący lewy sierpowy.

Odmiana losu

Chłopak ma dużo szczęścia, bo jego talent zostaje odkryty przez odpowiednich ludzi. Trochę przypadkiem trafia do klubu sportowego, zaczyna trenować po okiem profesjonalisty, a w końcu zostaje otoczony opieką lokalnego biznesmana, który promuje go na gwiazdę ringu. Szczęście wyraźnie się do niego uśmiechnęło – przynajmniej pozornie. Bo czy szczęście w ogóle mogło uśmiechnąć się w międzywojennej Algierii do kogokolwiek o arabskim pochodzeniu? Międzywojenna Algieria to była Algieria francuska, Algieria europejskich metropolii i europejskiego biznesu, a w związku z tym uprzywilejowana warstwa była w niej tylko jedna – biała. Każdy, kto do tej warstwy nie należał, jak wkrótce boleśnie przekona się Turambo, mógł liczyć tylko na to, co spadnie z pańskiego stołu. Czy może raczej – na to, co ktoś mu łaskawie z tego stołu zrzuci.

Arab ma znać swoje miejsce

Arab to Arab, myślą więc dobroczyńcy Turambo, pozwalając mu na tyle, na ile sami chcą mu pozwolić. Zapewniają mu dobre warunki, niezłe pieniądze, kontrakty, kontakty i pokazowe walki, ale już od własnych córek każą się trzymać z daleka. „Musisz coś sobie uświadomić, chłopcze”, mówi w pewnym momencie jego opiekun-biznesman, „dla mnie jesteś tylko inwestycją. Nie jesteś członkiem mojej rodziny ani przyjacielem, ani nikim bliskim. Jesteś koniem wyścigowym, na którego postawiłem kupę forsy, a oszczędzam cię i cackam się z tobą nie ze względu na uczucia, tylko po to, żebyś mnie w odwecie nie zawiódł. Niezależnie jednak od satysfakcji, jaką mi przyniesiesz, zawsze będziesz Arabem z suku, który nie powinien wyobrażać sobie nie wiadomo czego, kiedy ktoś robi mu uprzejmość”.

Tak więc Turambo uczy się, że ma znać swoje miejsce w hierarchii i za bardzo się nie wychylać – tylko jak wytłumaczyć to nieposłusznemu sercu, którego porywy zupełnie nie przejmują się różnicami rasowymi i klasowymi? Kobiety to w jego życiu cały, osobny rozdział – niestety równie niełatwy, co pozostałe. Turambo zawsze zakochuje się na umór i gotów jest dla każdej swojej kolejnej wielkiej miłości do najwyższych poświęceń – tyle tylko, że raczej nigdy nie wynika z tego nic dobrego. Obiektami jego uczuć zwykle są zupełnie nieodpowiednie kandydatki, takie jak jego własna kuzynka albo prostytutka. I to źle ulokowane uczucie właśnie okaże się być początkiem jego końca.

Nieciekawy bohater i deficyt refleksji

Aniołowie umierają od naszych ran to książka dość łatwa w odbiorze, ale szczerze mówiąc, niewiele poza tym. Mój największy zarzut wobec niej jest taki, że główny bohater wydał mi się zupełnie nieciekawy. Zabrakło jakiegoś głębszego wymiaru, jakiejś refleksji, czegokolwiek, co mogłoby mnie do niego przekonać, zatrzymać na chwilę, czegoś, co kazałoby mi się przejąć jego losem. Wszystko w nim – jego emocje, problemy, dziwaczne często decyzje – pozostało mi, od początku do końca tej powieści, najzupełniej obojętne.

Samej historii też czegoś zabrakło. Dość szybko przestało mnie interesować, jakie przestępstwo właściwie popełnił Turambo – uznałam, że prawdopodobnie zrobił coś równie niemądrego i nijakiego, jak on sam.

Narracja w tej powieści pozostaje na poziomie zdarzeń, opowiada o kolejnych etapach życia Turambo, nie skłaniając czytelnika do żadnych refleksji, nie umożliwiając wglądu w cokolwiek. W związku z tym przez całą lekturę miałam wrażenie, że czytam nieciekawą historię nieciekawego człowieka, z której zupełnie nic dla mnie nie wynika.

Jeśli jest coś, co można uznać z plus tej pozycji, to chyba tylko panorama społeczna Algierii okresu międzywojnia. Gdzieś w tle udaje się autorowi odmalować obraz kraju ekstremalnych kontrastów: biedy i głodu z jednej i zamożnych, europejskich metropolii z drugiej strony. Kraju rozdzieranego uprzedzeniami rasowymi i klasowymi, wzajemną nieufnością i niezgodą. Kraju wykluczających i wiecznie wykluczonych.

Ale jak dla mnie to zdecydowanie za mało.

Yasmina Khadra, Aniołowie umierają od naszych ran,

tłumaczenie: Bożena Sęk,

Wydawnictwo Sonia Draga, 2015

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *