Szalona staruszka w garażu, czyli „Kobieta w 1000°C” Hallgrimura Helgasona
Jest rok 2009 i osiemdziesięcioletnia Herra, wnuczka pierwszego prezydenta Islandii, dogorywa w garażu w Reykjaviku, w towarzystwie laptopa i granatu ręcznego z II wojny światowej. Ostatnie tygodnie życia umila sobie flirtując przez internet z młodymi chłopakami z Afryki i Australii oraz paląc mnóstwo papierosów i wspominając swoje szalone życie. Ach, no i jeszcze w międzyczasie dzwoni do krematorium, żeby sobie zarezerwować termin („Kiedy przyjdzie co do czego będę martwa. Może pani na mnie polegać”, zapewnia zdumioną pracowniczkę krematorium).
Choć książka Hallgrimura Helgasona Kobieta w 1000°C jest powieścią, to tak cudownie oryginalną postać mogło przecież napisać tylko samo życie. Herra naprawdę nazywała się Herbjörg Maria Björnsson i autor dość przypadkowo skontaktował się z nią, kiedy pomagał swojej byłej żonie prowadzić telefoniczną kampanię wyborczą. Jak czytamy we wstępie zatytułowanym Dama w garażu: „Trzeci numer na liście należał do starszej kobiety, która na wstępie zapewniła mnie, że nie zamierza głosować na tych przeklętych komunistów. Ponieważ jednak wydała mi się interesująca, zamiast dzwonić pod kolejne numery z listy, rozmawiałem z nią przez cały wieczór (…). Byłem zafascynowany tą kobietą – sprawiała wrażenie dowcipnej i inteligentnej i najwyraźniej miała bardzo ciekawe życie. Powiedziała, że mieszkała zarówno w Buenos Aires, jak i na islandzkiej farmie i że ma kontakt e-mailowy z ludźmi z całego świata”.
Niestety – kiedy Hallgrimur Helgason postanowił w końcu odwiedzić swoją fascynującą rozmówczynię, okazało się, że już nie żyła. Nie mógł jednak przestać o niej myśleć, więc przeprowadził na jej temat research i dowiedział się niezwykłych rzeczy: „po kilku godzinach szperania w internecie i wykonaniu kilku telefonów odkryłem, że nie miałem do czynienia ze zwyczajną kobietą. Nie dość, że jej dziadkiem był nasz pierwszy prezydent, to jej ojciec walczył w szeregach nazistów podczas drugiej wojny światowej – cała trójka wydała swoje autobiografie (…). Nagle okazało się, że mam mnóstwo materiału na powieść, a co więcej – oryginalną scenerię garażu”.
I tak właśnie powstała Kobieta w 1000°C – powieść trochę fikcyjna, a trochę biograficzna, szalona, zabawna, momentami nieprawdopodobna, bardzo islandzka i bardzo feministyczna.
Herra pierwsze lata życia spędziła z matką w niewielkiej wiosce na Fiordach Zachodnich, by następnie przeprowadzić się do Niemiec, gdzie jej lata dojrzewania zbiegły się w czasie z okropieństwami II wojny światowej. Wojenna tułaczka przez Niemcy, Danię i Polskę w dość brutalny sposób odebrała jej dzieciństwo i zakończyła się powrotem do Islandii na salony dziadka-dyplomaty, który właśnie zostawał pierwszym prezydentem nowego kraju. Ale to dopiero początek. Następnie był wyjazd ze złamanym wojną ojcem do Argentyny. Urodzenie i strata pierwszego dziecka. Kolejny wyjazd do Niemiec. Znajomość z Beatlesami. Troje dzieci z trzema różnymi mężczyznami. Przygody, romanse, podróże, alkohol… To jedno, bujne i barwne życie wystarczyłoby spokojnie na kilka powieści.
Myślę sobie, że trzeba być naprawdę świetnym pisarzem, żeby – niestarym przecież facetem będąc – wcielić się w rolę osiemdziesięcioletniej staruszki na tyle skutecznie, by czytelnik od razu zapomniał, że wcale nie czyta autobiografii. Hallgrimurowi Helgasonowi udało się przyjąć w tej powieści kobiecy punkt widzenia i stworzyć oryginalną, żeńską dykcję – w dodatku wielce niebanalną, niezwracającą uwagi na normy moralne i kulturowe, często wyprzedzającą swoją epokę o kilka dekad. „Jako kobieta byłam oczywiście bardzo osamotniona w moim pokoleniu. (…) Stanowiłam ciągle przyczynę zgorszenia w moim rodzinnym miasteczku. Byłam już kobietą światową, zanim w ogóle stałam się kobietą. Byłam klasyczną lwicą salonową i w piciu biłam na głowę wszystkich znanych mi facetów, na długo zanim Ásta Sigurðardottir została głośną skandalistką. Byłam praktykującą feministką, zanim to słowo w ogóle pojawiło się w islandzkich gazetach. Kiedy wynaleziono pojęcie wolna miłość, ja uprawiałam ją już od lat”.
Herra mówi, co myśli bez ogródek i cenzurowania się, nie przejmując się tym, co wypada, a czego nie wypada powiedzieć. Opowiada o kochance słynnego dziadka, o fascynacji ojca nazizmem, o własnych czterech aborcjach i o nieokrzesaniu islandzkich mężczyzn. A wszystko to z lekkością i cudownym humorem, który wielokrotnie doprowadził mnie w trakcie lektury do wybuchów głośnego śmiechu.
Powieść Helgasona jest też, w pewnym sensie, opowieścią o samej Islandii, o jej historii, kulturze i tożsamości. Dzięki rodzinnym koneksjom Herry mamy wrażenie, że poznajemy tę historię od kuchni, że zaglądamy za jej kulisy. Jak, na przykład, wyglądało proklamowanie niepodległości Islandii? Otóż „urzędowy akt, czy też amputacja, odbył się przy kominku, w chłodnym rogu sali przyjęć na piętrze zamku beztroski, Sorgenfri. Król siedział na swoim niskim podwyższeniu przy oknie, na francuskim szezlongu, wspierając złamaną nogę na stołku. (…)
– Niepodległość, mówi pan? – zapytał w końcu król.
Wynik referendum był dla niego przykrym rozczarowaniem”.
Polskiemu czytelnikowi, wychowanemu w tradycji walk narodowo-wyzwoleńczych, zdobywanie niepodległości drogą referendum może się wydać szczególnie egzotyczne…
Sporo uwagi z swoich rozważaniach poświęca Herra najważniejszemu filarowi islandzkiej kultury – językowi. Nieco żartobliwie opowiada o „islandzkiej tradycji milczenia”, konstatując: „przy tak ciężkiej harówce słowa są zbędne. Z tego właśnie powodu język islandzki wcale się nie zmienił przez tysiąc lat: prawie nigdy go nie używaliśmy”. Islandzką mowę nazywa „skarbem”, „łaciną Północy” i dodaje: „Tak więc my, Islandczycy, mamy w ustach skarb. Ten fakt wywarł na nas przypuszczalnie większy wpływ niż cokolwiek innego. W każdym razie nie marnujemy słów na darmo. Nasz problem z językiem islandzkim polega głównie na tym, że jest on za duży dla tak małego narodu (…). Inne narody zachowują świątynie i naczynia, my czegoś takiego nie posiadamy, mamy tylko sagi i miary wierszowe, z których ciągle korzystamy”. Sporo znajdziemy w tej powieści takich właśnie perełek, błyskotliwych spostrzeżeń, które objaśniają czytelnikowi specyfikę islandzkiego charakteru.
Niewykluczone, że Kobieta w 1000°C to najlepsza islandzka powieść, jaką do tej pory czytałam. Lekka, mądra, zaskakująca i bardzo, bardzo zabawna. Naprawdę było warto. Uśmiałam się jak norka.
Hallgrimur Helgason, Kobieta w 1000°C
tłum. Alicja Rosenau
Wydawnictwo Znak, 2013.