Felietony,  Islandia

Migawki z życia emigrantów. Część dziewiętnasta: nocna zmiana

Po długim, zimnym islandzkim lecie nadeszła kolejna długa, mroźna islandzka zima, zapominając – jak zwykle zresztą – wpuścić na chwilę na arenę jakąś sensowną (albo chociaż bezsensowną) jesień. Liście z tych pięciu (w porywach do siedmiu) drzew liściastych w okolicy w którymś momencie musiały chyba opaść, bo ich nieobecność sama rzuca się w oczy, czyli technicznie i teoretycznie jesień się tak jakby odbyła. Bo praktycznie to nikt nie zauważył.

Sąsiad – smutny Łotysz o białej czuprynie i czarnych zębach – stoi na przystanku i głęboko zaciąga się papierosem i mroźną ciemnością poranka. Kiwamy sobie ponuro głowami, bo na uśmiechy i pozdrowienia szkoda nam energii. A zresztą, obydwoje pochodzimy z tej samej ponurej części świata, więc nie musimy przed sobą niczego udawać – sztuczny optymizm porannych powitań to nie nasza bajka. Zwłaszcza na przystankach. No, bo nie oszukujmy się – co, jak co, ale poranne i ponure stanie na przystankach obydwoje mamy opanowane do perfekcji: wyssaliśmy je z ponurym mlekiem ponurych matek i wyćwiczyliśmy na dziesiątkach pospóźnianych autobusów w ponurych, postkomunistycznych miastach.

Tak gwoli ścisłości to ja na tym przystanku wcale na nic nie czekam, tylko mijam smutnego sąsiada i ponuro drepczę do domu, bo właśnie skończyłam kolejną nocną zmianę i czuję, że jeśli natychmiast nie zasnę, to prawdopodobnie się rozpłaczę. Więc smutek smutnego Łotysza niekoniecznie mieści się obecnie w zwężającym się z każdym kolejnym krokiem spektrum moich zainteresowań. Nic się już w nim właściwie nie mieści, oprócz poduszki, kołdry i misia.

Przejście na nocki było decyzją świadomą, słuszną i zbawienną. Powiem więcej nawet – było rozwiązaniem wywalczonym, wyproszonym i wyczekanym w piekielnych mękach niekończących się, tłocznych i jazgotliwych dniówek, ale to niestety wcale nie oznacza, że mój biedny organizm coś z tego skumał. Nie tylko nie skumał, ale całkowicie i doszczętnie zgłupiał i od kilku tygodni myli mu się wszystko – nie wie, kiedy tu się teraz śpi, a kiedy działa, dlaczego jemy śniadanie o osiemnastej, a o północy beztrosko wypijamy drugą kawę i po co właściwie postawiliśmy na głowie cały rytm dobowy.

Na szczęście ja wiem, więc jak tylko przekonam swój oporny organizm do zmiany poglądów na kwestie standardowo rozumianych pór dnia i nocy (no bo po cóż tak uparcie trzymać się utartych schematów?) – liczę na jego owocną współpracę w tym temacie. Wszak czas jest względny, jak mawiają naukowcy. A to o czas właśnie się w całym tym przedsięwzięciu rozchodzi – uparłam się bowiem, że wyrwę go rzeczywistości prosto z gardła, jeśli będzie trzeba i w końcu załatwię sobie taką robotę, która da mi czas na pisanie. Nie że jakieś tam marne pół godziny wyciśnięte z zaspanego poranka przed dwunastogodzinną dniówką, bo tym sposobem to ja będę tę jedną książkę pisać do usranej śmierci. Nie. Nocna zmiana – skarbnica ukrytego czasu! Nocna zmiana – zbawienie dla zmordowanej, stłamszonej, wyrywającej się na papier duszyczki! O, nocna zmiano, ojczyzno moja!

Nie wdając się w szczegóły (bo pewnie nikogo nie interesują) i nie zdradzając tajemnic zawodowych (bo, szczerze mówiąc, żadnych nie mamy), powiem tyle, że całą robotę, którą nocni recepcjoniści muszą wykonać w ciągu dwunastu godzin, da się tak skompresować, żeby zajęła nie więcej niż cztery. Może trochę więcej w weekend, jak ludzie długo łażą w tę i we w tę i zawracają głowę. Więc sami sobie policzcie, ile godzin świętego spokoju zostaje nocnym recepcjonistom na robienie tego, co naprawdę chcieliby w życiu robić, zamiast siedzieć na recepcjach w tych idiotycznych mundurkach i w kółko odpowiadać na te same durne pytania. Bo prawda jest taka, że większość z nas chciałaby robić w życiu coś innego, zamiast siedzieć na recepcjach w tych idiotycznych mundurkach i w kółko odpowiadać na te same durne pytania: znam dziewczynę, która zawodowo grała w szachy, zanim przywdziała recepcyjny mundurek oraz kolesia z doktoratem z mikrobiologii, który w przerwach między czekinowaniem ludzi studiuje fizjologię bakterii (czasem też śpiewa przy tym pełną piersią „Jolene” – ale to raczej jak nie ma gości).

Nie jest więc to może rozwiązanie idealne, z tą nocną zmianą – no, ale na pewno jedno z lepszych, kiedy człowiek musi jakoś zarobić na życie, a z tego, co naprawdę chciałby robić (wszystko jedno czy to szachy, czy pisanie, czy studiowanie bakterii ze śpiewem na ustach) nie jest w stanie się utrzymać. Choć jednocześnie za cholerę nie chce z tego czegoś rezygnować, bo nie bardzo wie, jak bez tego żyć.

I takie właśnie okno życia oferuje nam ta nocna zmiana – pozycja jak znalazł dla pisarzy, mikrobiologów, szachistów i seryjnych morderców.

***

Paddington dzwoni przed północą. Najbardziej chciałby rozmawiać z Thomasem, ale Thomas jest po pierwsze aktualnie niedostępny, a po drugie – tak jakby nie całkiem istnieje. Kolega z przeciwnej zmiany, który wcale nie ma na imię Thomas, tylko czasem przedstawia się jako Thomas upierdliwym gościom oraz potencjalnym wariatom, ostrzegł mnie przed Paddingtonem, więc mniej więcej wiem, czego się spodziewać. Zdaniem Thomasa, który nie jest Thomasem, Paddington (który, mówiąc między nami, też wcale nie jest Paddingtonem, tylko ktoś go dla żartu tak ochrzcił, bo dzwoni z Londynu) ma nierówno pod sufitem ale poza tym jest zupełnie nieszkodliwy. To wystarczyło, żeby mnie zaintrygować. Strasznie lubię wariatów.

– Thomasa nie ma, będzie w przyszłym tygodniu – odpowiadam uprzejmie.

Paddington jest wyraźnie zafrasowany. Ma pilną sprawę do Thomasa. A właściwie dwie.

– A jakie? Może ja mogę pomóc?

Paddington namyśla się głęboko. Zanim zgodzi się przyjąć moją pomoc, musi się dowiedzieć jak mam na imię.

– Emily – łżę beztrosko, zachęcona dobrym przykładem Thomasa.

– No, dobrze – Paddington rozluźnia się trochę, skoro już wie, z kim rozmawia. – Więc pierwsza sprawa: jaka jest obecnie temperatura w Reykjaviku?

Googluje temperaturę i odpowiadam:

– Dwa stopnie Celsjusza.

– Naprawdę? To zimno! – martwi się Paddington.

– Czy ja wiem?

– Bardzo zimno!

– Można się przyzwyczaić.

– O, jak zimno!

– Eee, nie aż tak bardzo.

– Zimno, bardzo zimno…

– No, dobrze, zimno – kapituluję.

– Zimno.

Ten bezsensowny dialog trwa jeszcze ze dwie minuty, zanim Paddington przejdzie do swojej następnej pilnej sprawy. A mianowicie: jaka jest obecnie temperatura na Grenlandii?

Googluję temperaturę na Grenlandii i odpowiadam:

– Minus trzy stopnie Celsjusza.

– Naprawdę? To zimno!

– No, trochę zimno.

– O, jak zimno!

– Tak, zimno.

– Zimno, bardzo zimno…

Korzystając z okazji, że tak dobrze nam się rozmawia, Paddington postanawia zapytać mnie o jeszcze jedną rzecz: ile jest kilometrów z Islandii na Grenlandię?

Googluję odległość między Islandią a Grenlandią i odpowiadam:

– Około 1200 kilometrów.

– Naprawdę? To daleko!

– No, daleko.

– Bardzo daleko!

– Co zrobić…

– Daleko, bardzo daleko….

Paddington mógłby tak w nieskończoność. Według fejkowego Thomasa dobrze jest mu w pewnym momencie przerwać, udając, że ma się coś pilnego do zrobienia, bo w przeciwnym razie będzie gadał do rana (jak znudzą mu się temperatury i odległości, to przejdzie do kursu wymiany walut). Wszystkie te informacje nie są Paddingtonowi potrzebne do niczego, bo Paddington generalnie nie podróżuje. Paddington telefonuje. I to nie tylko do Reykjaviku – lubi też czasem połączyć się z Seulem, Sztokholmem albo Nairobi.

– Miło się rozmawiało! Dziękuję, Emily! Bardzo dziękuję! Do usłyszenia! – żegna się wylewnie Paddington, kiedy już zbierze odpowiednią ilość randomowych i do niczego niepotrzebnych danych liczbowych. – Jeszcze zadzwonię!

– Mam nadzieję! – odpowiadam serdecznie. Następnie żegnam się w imieniu Emily, przyjmuję pozdrowienia dla Thomasa i ubawiona po pachy odkładam słuchawkę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *