Felietony,  Islandia

Migawki z życia emigrantów. Część ósma: lato, zima i dwa pluszowe misie

Marzec to taki miesiąc, kiedy w Islandii można na chwilę zapomnieć, że mieszka się na dziwnej szerokości geograficznej. Noc i dzień wyrównują się, słońce wschodzi rano, a zachodzi wieczorem i przez jakiś czas jest całkiem normalnie. Można wreszcie odetchnąć pełną piersią po wiecznych ciemnościach zimy, a ciągła jasność lata jeszcze nie nadeszła, jeszcze nie ogłupia organizmu, nie zaburza snu i nie rozstraja naturalnego cyklu dnia i nocy.

Dość często zdarza mi się słyszeć pytanie: „Jak ty sobie tam radzisz zimą w tych ciągłych ciemnościach?” i zawsze, kiedy zastanawiam się, co odpowiedzieć, uświadamiam sobie, że zima w Islandii właściwie nie jest dla mnie żadnym problemem. Owszem, jest tu trochę zimniej i ciemniej niż na kontynencie – ale zimno i ciemność mają przecież to do siebie, że stosunkowo łatwo jest się przed nimi schować. W domu, w pracy, w kawiarni, w siłowni albo w hot pocie. Wystarczy zadbać o to, żeby mieć ciągły dostęp do światła i ciepła – a to naprawdę w cywilizowanym nordyckim kraju nie jest żaden problem. W końcu ogrzewanie mamy tu z samych trzewi piekieł. I prąd też już do nas dotarł.

A poza tym – jak dobrze się zimą śpi, o bogowie! Ciemność otula jak ciężki koc, noc jest długa, spokojna i bezpieczna i żadne cholerne ptaszki nie wyrywają człowieka ze snu o czwartej nad ranem. Nic, tylko przytulić się do ulubionego misia (czy z kim tam kto lubi spać) i odsypiać zmęczenie całego życia.

A więc odpowiedź brzmi – zimą radzę sobie całkiem dobrze w tych ciemnościach.

O wiele większym wyzwaniem, szczerze mówiąc, bywa dla mnie lato, z tym bezlitosnym słońcem, które ani na chwilę nie odpuszcza i potrafi świecić prosto w oczy o drugiej w nocy. To wtedy budzę się o dziwnych godzinach i nie mogę spać; czuję, że organizm mi głupieje i zamiast odpoczynku łaknie aktywności, co prędko prowadzi do kompletnego wyczerpania.

Na początku, oczywiście, to jest fantastyczna atrakcja, to niekończące się słońce i prawie każdy, kto tu przyjeżdża spędza swoje pierwsze islandzkie lato w stanie bliskim euforii. Jakie długie dni, ile można zrobić! Co tam sen, lepiej przecież o północy iść sobie pobiegać albo w ogóle jechać na jakąś wycieczkę! Zróbmy jeszcze więcej, zobaczmy coś jeszcze, żyjmy, póki czas, hejże hej, hejże ha, mieć w uszach szum, strumieni śpiew, a w żyłach roztętnioną krew! Tyle tylko, że jak ten cholerny szum i śpiew i roztętniona krew ani na chwilę nie ustają, to robi się lekki problem. I w końcu organizm się buntuje, żąda ciszy, ciemności i świętego spokoju i dopiero wtedy zaczynamy zdawać sobie sprawę, że taka ciągła jasność to nie są naturalne warunki dla istoty ludzkiej.

Drugi raz tego samego błędu nikt już tu nie popełnia i przed nadejściem kolejnego lata każdy przybysz przezornie zakłada sobie w oknach rolety.

***

Pewnie wszyscy w tym momencie myślą sobie, że to taki żart z tym misiem albo figura retoryczna. Brzmi sympatycznie, o tym przytulaniu się do misia w środku ciemnej, islandzkiej zimy, ale przecież wiadomo, że nikt normalny w dorosłym życiu nie śpi z pluszowym misiem. Nawet w Islandii.

I tu was mam! Bo tak się składa, że ja śpię z pluszowym misiem. Paweł zresztą też. Tak, mamy w domu dwa pluszowe niedźwiadki i oba – Elmiś i Kuzyn – są ważnymi członkami naszego stadła, podróżują z nami, przeprowadzają się, doświadczają blasków i cieni emigracji i doradzają przy podejmowaniu trudnych życiowych decyzji (dlatego czasem nazywamy ich Profesorami). Odpowiedzialny za ten stan rzeczy jest Wiktor Osiatyński.

Sesja zdjęciowa dla mediów

To może ja już opowiem, bo to pewnie nie wszyscy wiedzą. Otóż ów słynny profesor, prawnik, pisarz i publicysta był weteranem rozmaitych terapii i wielkim propagatorem ruchu AA w Polsce. Kiedy już sam wyszedł na prostą, rozpracował mechanizmy uzależnienia, porozkładał je sobie na czynniki pierwsze i zaczął pomagać innym chorym. Facet uwziął się, krótko mówiąc, żeby zrozumieć, o co chodzi w tym całym alkoholizmie i jeśli chodzi o terapie, to na własnej skórze spróbował chyba wszystkiego. No i wieść niesie, że któregoś dnia na grupowej terapii zalecono mu zakupić pluszowego misia. Żeby mu ów misiu pomógł utulić, to co pozostawało w nim nieutulone i zaopiekować się tym tkwiącym w nim smutnym chłopcem, któremu kiedyś zabrakło ciepła i miłości. Osiatyński, zgodnie z wolą grupy, misia nabył, co okazało się strzałem w dziesiątkę, bo od tej pory byli ponoć nierozłączni. A ponieważ – na szczęście – opisywał swoje terapeutyczne doświadczenia w książkach i artykułach, historia o misiu również zachowała się dla przyszłych pokoleń. Nie znamy wprawdzie jego imienia, ale żyją jeszcze naoczni świadkowie, którzy widywali ich razem na różnych konferencjach i sympozjach.

Paweł naczytał się Osiatyńskiego i opowiedział mi anegdotę o misiu – niby tak dla śmiechu, ale przecież od razu rozpoznałam ów tęskny błysk w jego oku. Następnego dnia, niewiele myśląc, nałożyłam trampki i popędziłam do sklepu po misia. Mknąc przez miasto z papierową torbą, z której z ciekawością wyglądała na świat rezolutna puchata głowa (wzbudzając niemałe zainteresowanie okolicznej dziatwy) wyobrażałam sobie reakcję ukochanego. Pewnie wybuchnie śmiechem i posadzi sobie misia na biurku, myślałam sobie. Albo może na półce z książkami, gdzieś obok Osiatyńskiego, żeby było symbolicznie.

Tymczasem rzeczywistość przerosła moje najśmielsze oczekiwania. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Spojrzeli na siebie – Paweł z Elmisiem (bo tak niedźwiadek dostał na imię) – i obaj przepadli dla świata. Okazało się, że w moim czterdziestosiedmioletnim, mocno doświadczonym i nieco poturbowanym przez życie facecie było ogromne zapotrzebowanie na pluszowego misia. Nie było w ogóle mowy o usadzaniu go na półce z książkami albo biurku – Elmiś na dobre rozgościł się w ramionach mojego ukochanego. Czułościom i pieszczotom nie było końca. O ile mnie pamięć nie myli, tego pierwszego wieczoru Elmiś załapał się nawet na masaż stóp (no, ale trzeba tej puchatej bestii przyznać, że stópki ma wyjątkowo sympatyczne w dotyku – nic tylko miętosić).

Następnego ranka Paweł obudził się – wyspany i zrelaksowany jak nigdy – spojrzał na Elmisia i nieco się zafrasował. No bo co to będzie, jak przyjedzie do nas jego syn, wówczas dziesięcioletni? Na pewno spodoba mu się Elmiś (komu by się nie spodobał?!), a trochę głupio mieć w domu pluszaka dla siebie, a nie mieć dla dziesięciolatka – pomyślał Paweł, po czym wyskoczył z łóżka, nałożył trampki i popędził do sklepu po drugiego misia.

I tym sposobem do naszego życia wkroczył Kuzyn – pluszowy niedźwiadek kropka w kropkę podobny do Elmisia, tyle tylko że czarny. Gołym okiem widać, że tych dwóch to rodzina, więc imię „Kuzyn” jakoś tak samo się przyjęło.

Co ona tam o nas napisała?

No i tu zaczyna się najbardziej dramatyczny rozdział całej tej historii. Bo Pawła Radek owszem, przyjechał i pewne zainteresowanie misiem, owszem, wykazał, (choć jak na mój gust dość umiarkowane), ale postanowił nie zabierać go do domu, bo w poważnym wieku lat prawie jedenastu nie wypada już przecież pokazywać się publicznie w pewnym towarzystwie. Zwłaszcza pluszowym. Radek wyjechał, a Kuzyn został i ze swojej półki spoglądał coraz bardziej tęsknie w moim kierunku. Przysięgam, że w jego czarnych jak węgielki ślepkach wyraźnie dało się wyczytać skierowane wprost do mnie pytanie: „zostaniesz moim humanem?”. Ja zaś – co tu kryć – obserwując gorące uczucie Pawła i Elmisia, powoli zakochiwałam się w Kuzynie. Przez kilka dni oboje cierpieliśmy w milczeniu, śląc sobie nawzajem tęskne spojrzenia i próbując zdusić kiełkujące w naszych serduszkach uczucie. Wiedzieliśmy, że tak nie można, wszak nie sobie zostaliśmy przeznaczeni, to zakazana miłość. No, ale co zrobić – serca nie oszukasz. Po wielu nocach i dniach westchnień, mąk i ocieranych ukradkiem łez, w końcu nie wytrzymaliśmy z Kuzynem i padliśmy sobie w objęcia.

No i tak już zostało. Równowaga w świecie została przywrócona – każdy z dwóch mieszkających z nami pluszowych niedźwiadków dostał swojego humana, któremu pomaga zasnąć i którego pociesza w chwilach zwątpienia w świat i ludzkość. Ja osobiście uważam, że to piękna historia miłosna z happy endem, która aż prosi się o dodanie: i żyli razem długo i szczęśliwie.

Ale wszystko zależy od interpretacji, oczywiście.

Bo Paweł na przykład uważa, że ukradłam dziecku misia. No cóż – nawet jeśli tak było, winić należy Osiatyńskiego.


Jeśli podoba Ci się nasz blog i chcesz nas wesprzeć, możesz postawić nam wirtualną kawę: buycoffee.to/naszanisza.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *