O tym, jak Małgorzata Musierowicz uzupełniła Jeżycjadę
Kto śledzi Jeżycjadę od lat, a nawet dekad, ten (choć w większości przypadków raczej ta niż ten) wie, że są pytania, na które nie ma odpowiedzi. Dlaczego Gizela nie była obecna w życiu swoich wnuczek? Jakim cudem Robrojek tak szybko zapłodnił flecistkę? Dlaczego Wojtek przynosił Pulpecji biały ser? I jak to możliwe, że nikt w domu nie zapytał, jak jej poszła matura? Jak miał na imię Pieróg? Czy Grzegorz zapomniał, że ma córkę? I co on tak ciągle miesza tę sałatę? Co się stało z sąsiadami Borejków? Dlaczego Mila ukrywała przed rodziną karierę dramatopisarki? Czy Hajduk i Cesia należeli do ESD? Gdzie są te wszystkie bezdomne psy i koty, które przygarniała Gabrysia? Czy Ignaś ma Aspergera? Ile wzrostu ma Marek Pałys? Jak to możliwe, że Róża przez całe dzieciństwo ani razu nie pomyślała o swoim ojcu? Gdzie Bernard wywiózł sukienkę Laury – do Lublina czy do Zamościa? Pytania można by tak mnożyć w nieskończoność, bo tomów Jeżycjady jest już 22 (według niektórych obliczeń nawet 23 – to jeśli uwzględnić Małomównego i rodzinę), a przy takiej ilości bohaterów i wątków o wpadki nietrudno. A czytelniczki nie śpią!
Target żądny wiedzy
Na okładce wydanej właśnie pozycji Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę, czytamy: „W tej międzypokoleniowej książce znajdziecie wszystko, czego jeszcze nie wiecie o Jeżycjadzie, a co zawsze chcieliście wiedzieć”. Brzmi obiecująco, ale wydawca chyba trochę nie docenił swojego targetu. Tak się bowiem składa, że ten target jest wyjątkowo dociekliwy, czujny, wścibski i żądny wiedzy i chciałby wiedzieć o wiele, wiele więcej niż znajdzie w najnowszej książce Małgorzaty Musierowicz i Emilii Kiereś. Tego targetu tak łatwo nie da się zaspokoić. Ten target sam wymyśla odpowiedzi na nurtujące go pytania, pisze fanfiki, tworzy internetowe fora, bada, analizuje, krytykuje, kpi i nie dowierza. Nawiasem mówiąc, z połową tego targetu Małgorzata Musierowicz jest obecnie w stanie niemal otwartej wojny, co wydaje mi się jednym z najdziwniejszych i najbardziej paradoksalnych zjawisk literatury, bo przecież jakby nie patrzeć – my z niej wszystkie… No ale to jest właściwie temat na osobny artykuł.
Czekając na encyklopedię Jeżycjady
Na coś w rodzaju encyklopedii Jeżycjady fanki i fani (a także byłe fanki i byli fani) Małgorzaty Musierowicz czekają od dawna. Ale Na Jowisza! nie jest tą encyklopedią. I trochę trudno powiedzieć, czym właściwie jest. Zbiorem anegdot, wspomnień i luźnych opowieści, wyrosłych z około-jeżycjadowych haseł. Ozdobną coffee-table book, z mnóstwem zdjęć i ilustracji, bardzo ładnie wydaną i trochę… niepotrzebną. Książką, którą mnóstwo osób kupi i przeczyta z przyzwyczajenia i sentymentu bardziej niż z wiary w jej wartość literacką. Przerostem formy nad treścią.
A jednak. Napisawszy powyższe, muszę wyznać, że czytało mi się tę pozycję zaskakująco przyjemnie. Przede wszystkim – nie zirytowała mnie tak bardzo, jak kilka ostatnich tomów Jeżycjady, co już poczytuję za jej duży plus. Mam wrażenie, że ta książka jest o wiele mniej wymuszona, niż wszystko co wyszło spod pióra Małgorzaty Musierowicz w ostatnich latach i że nie próbuje udawać czegoś czym nie jest (tak jak McDusia, Feblik czy Ciotka Zgryzotka, które uparcie udają książki dla młodzieży). Ot, autorka opowiada o kulisach swojej pracy tym przyjemnie gawędziarskim stylem, który zawsze świetnie jej wychodził. Zdradza, które z dialogów i wydarzeń napisało samo życie, opowiada o architekturze Jeżyc, wspomina własne dzieciństwo i nawet za bardzo przy tym nie moralizuje. A niektóre z anegdot są autentycznie zabawne. Więc naprawdę wcale nie jest źle. Serio – spodziewałam się, że będzie o wiele gorzej.
Namiastka autobiografii
Dawno, dawno temu, czyli w roku 1994, nakładem wydawnictwa Akapit Press ukazała się autobiograficzna książka Małgorzaty Musierowicz Tym razem serio. Opowieści prawdziwe, która nigdy nie doczekała się wznowienia i której obecnie nie sposób nigdzie dostać. Mój egzemplarz zaginął w zawierusze dziejów i przyznaję, że trochę mi go brakowało, dlatego właśnie ten autobiograficzno-rodzinny charakter Na Jowisza! bardzo mnie ucieszył. Opowieści z dzieciństwa, którego współtowarzyszem był Stanisław Barańczak mogłabym bowiem czytać bez końca. Nic to, że tym najbardziej interesującym i smakowitym kąskom towarzyszą niezbyt porywające opisy Biblioteki Raczyńskich, Muzeum Mickiewicza w Śmiełowie albo kolekcji dzbanuszków do kawy – wspaniałomyślnie postanowiłam wybaczyć Autorce fakt, że zafiksowała się na tematach, które chyba nikogo poza nią nie interesują.
Matka tytanów
No, ale wróćmy do Barańczaka. Mam taką zabawę, że bardzo lubię wyłapywać elementy wspólne w twórczości obojga rodzeństwa (limeryki!), doszukiwać się pod powierzchnią tych jakże różnych dykcji dowodów na to, że oba te pióra ukształtował ten sam dom. I zawsze wtedy myślę sobie, że to musiał być szczególny dom – nie każdemu rodzicowi udałoby się wyprowadzić sto procent swojego potomstwa na tak kreatywnych, pracowitych i inteligentnych ludzi. A Zofii Barańczak jakoś się udało. Kim była ta matka tytanów pracy i jak to zrobiła? Otóż była lekarzem, a ” jej specjalnością była chirurgia szczękowa, w której dokonywała istnych cudów. Wyuczyła i wychowała całe roczniki stomatologów. Opublikowała też wiele prac naukowych – miała poważny i wartościowy dorobek, dzięki któremu w stosunkowo młodym wieku zdołała się habilitować”. A oto, co robiła, by wychować potomnych na pisarzy i poetów: „Zawsze, od naszych dziecinnych lat, dopingowała nas do ciągłej pracy, wymagała stałego i najwyższego wysiłku. (…)
Mawiała karcąco:
Cóż to, nic nie robicie? Pan Bóg nie po to dał wam talenty, do roboty!”
Bardzo imponujący jest ten wyniesiony z domu etos pracy, przekazywany z pokolenia na pokolenie, taki wielkopolsko-pozytywistyczny i mieszczańsko-inteligencki, tkwiący korzeniami aż w pracy u podstaw i w tradycji samokształcenia pod zaborem pruskim. Czyta się to dziś trochę jak opowieść z innej epoki, albo w ogóle z innego świata, ale to nie zmienia faktu, że robi spore wrażenie i inspiruje.
Rozczarowania i balkony
A więc, jak dla mnie, warto było po tę książkę sięgnąć właśnie z powodu jej historyczno-autobiograficznego rysu. Co nie zmienia faktu, że nie zabrakło i rozczarowań. Jak na uzupełnienie Jeżycjady trochę tu mało… uzupełnienia Jeżycjady. Są hasła dotyczące postaci nawet nie tyle drugoplanowych, co marginalnych (np. Babcia Czekoladki) i jedynym, co przy nich dostajemy jest obrazek. Żadnych dodatkowych informacji, żadnej historii postaci, tajemnicy czy intrygi. Babcia Czekoladki nie okazała się szefową mafii ani agentką FBI. Była w Czarnej Polewce postacią nieistotną, nieciekawą i niepotrzebną – i pozostała postacią tak samo nieistotną, nieciekawą i niepotrzebną po tym, jak doczekała się własnego hasła w nowej książce. Jedynym, co się zmieniło jest to, że została narysowana.
Wiele rzeczy wydało mi się w tej książce całkowicie zbędnych. Zdjęcia balkonów. Zdjęcia willi i kamienic. Rysunki ptaków. Opisy bibelotów z mieszkania autorki. To prawda, że są czytelniczki i czytelnicy, którzy łakną każdego szczegółu ze świata Borejków jak kania dżdżu (sama jakieś 20 lat temu pojechałam do Poznania zobaczyć, jak wygląda kamienica przy Roosevelta 5), ale odpowiadanie na to zapotrzebowanie zdjęciami kilkunastu jeżyckich balkonów wydaje mi się lekką przesadą.
Reasumując: mniej bajerów, więcej literów! Mniej spacji, więcej informacji! Mniej ptaków, więcej Barańczaków!
Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę, Małgorzata Musierowicz, Emilia Kiereś, Wydawnictwo Egmont, Warszawa 2020.