Dickens w czasach zarazy: „David Copperfield”
Lato było gorące. Miałam może ze dwanaście lat.
David Copperfield stał na półce między innymi książkami w domu wujostwa, przyjemnie grubiutki i z apetycznie podniszczoną okładką. Od razu wiedziałam, że się polubimy.
Z następnych tygodni pamiętam mętnie jakichś męczących ludzi (prawdopodobnie członków bliższej i dalszej rodziny), próbujących wyciągnąć mnie z chłodnego salonu na spalone słońcem łono natury, namówić na grę w badmintona lub kierki (na to drugie czasem łaskawie przystawałam) albo wyprawę na jagody bądź grzyby (rzecz dzieje się w lesie). Odganiałam wszystkich niecierpliwym machnięciem ręki. Nie wątpię, że chcieli dobrze, poczciwi ludzie, no ale co tu dużo gadać – z Dickensem nie mieli szans.
Ćwierć wieku później, w końcu przymusowo obdarzona nadmiarem wolnego czasu, sięgam znów po Davida Copperfielda i… nie rozumiem zupełnie, dlaczego tak długo mnie tu nie było. Przecież to jest jeden z tych światów, które aż proszą, by do nich wracać wielokrotnie na przestrzeni życia, coś jak Zielone Wzgórze, Hogwart albo Dolina Muminków. Świat ekscentrycznych ciotek, wielkich duchem karlic i melodramatycznych bankrutów. Świat ciemnych uliczek dziewiętnastowiecznego Londynu i wesołych dłużników rżnących w karty na więziennych siennikach. Świat, który – mimo nieszczęść, ubóstwa, przestępstw, eksploatacji nieletnich i przedwczesnych zgonów – zawsze pozostaje trochę bajkowy.
Zatrzymajmy się przy tej myśli na dłużej. Dużo się zastanawiałam nad tym, co to jest z tym Dickensem, że nie przestaje mi się wydawać bajkowy, nawet jeśli pisze, na przykład, o Rewolucji Francuskiej i gilotynie (patrz: Opowieść o dwóch miastach – powieść zupełnie niebajkowa). Znalazłam kilka przyczyn tego stanu rzeczy. Pierwszą jest automatyczne kojarzenie Dickensa z Opowieścią wigilijną – nie wiem, jak wy, ale ja słyszę słowo „Dickens” i od razu czuję magię świąt i widzę choinki, bombki, Scrooge’a w szlafmycy i pomarańcze nadziewane goździkami (niemała w tym zasługa kultury popularnej – patrz: Człowiek, który wynalazł Boże Narodzenie https://www.youtube.com). Drugą są – jakże często wypominane Dickensowi przez krytyków – szczęśliwe zakończenia. Nawet jeśli życie mocno sponiewiera głównego bohatera, nawet jeśli parę osób z jego otoczenia gdzieś po drodze skończy nienajlepiej, to raczej można obstawiać w ciemno, że on sam wyjdzie z tego cało. I że będzie żył długo i szczęśliwie. Trzecią wreszcie są postaci – ta cudowna galeria osobliwości, ten zbiór ekstrawaganckich dziwaków.
David Copperfield ma w tym gronie dziwaków bardzo silną reprezentację, z ciotką Betsy Trotwood na czele. W chwili narodzin Davida ciotka wypada jak oparzona z domu jego matki, zarzekając się, że noga jej więcej tam nie postanie. Matka Davida urodziła bowiem chłopca, a ciotka Betsy Trotwood wcale nie zamawiała chłopca. Zamawiała dziewczynkę, którą mogłaby nazwać Betsy Trotwood i zrobiono jej tym chłopcem wielki afront.
Błąd wielki popełni czytelnik, który po tej scenie spisze na straty ciotkę Betsy Trotwood, zlekceważy ją jako starą wariatkę. Kilka lat później osierocony David znajdzie w niej opokę, karmicielkę, pocieszycielkę i najlepszą możliwą przyjaciółkę (z tajemniczą awersją do osłów). Na zawsze jednak pozostanie jej pewna stronniczość względem nigdy nienarodzonej siostry Davida i swojej imienniczki, Betsy Trotwood. Na rozmaite kłopoty, dylematy i moralne zagwozdki ciotka zna jedną radę: należy zastanowić się, co w takiej sytuacji zrobiłaby znakomita siostra Davida, Betsy Trotwood. Wiadomo bowiem, że postąpiłaby słusznie.
W związku z powyższym, raczej nie dziwi głębokie przywiązanie ciotki do pana Dicka, jej dalekiego krewnego, przyjaciela i kompana. Ci dwoje są wprost skazani na to, żeby się dogadać. Pan Dick pisze wspomnienia, ale przeszkadza mu w tym duch Karola I Stuarta. A nawet nie tyle jego duch, co zawartość jego głowy – pan Dick nie potrafi wytłumaczyć, jak to się stało, ale obcięta prawie dwieście lat wcześniej głowa króla stoczyła się wprost na kartki jego memoriału i strasznie bruździ. Pan Dick pisze jedno, a Karol I – swoje. I weź tu się skup, człowieku, w takich warunkach. Pan Dick koi skołatane nerwy puszczając latawiec.
Ta reprezentacja odmieńców byłaby niepełna bez państwa Micawber, którzy wiecznie uciekają przed długami, ciągnąc za sobą gromadkę dzieci i niewytłumaczalny optymizm. Albo bez pana Peggoty mieszkającego w łodzi ze swoją przeuroczą rodziną patchworkową, o wiele szczęśliwszą i bardziej zżytą niż niejedna tradycyjna rodzina z jej salonami, koneksjami i powozami. Albo bez pana Stronga z kieszeniami pełnymi notatek, od lat pracującego nad słownikiem w zaciszu swego gabinetu i pod koniec powieści docierającego do litery D (widzę ich, jak spacerują z panem Dickiem po ogrodzie, wymieniając się doświadczeniami mąk twórczych, doktor Strong z papierami wyglądającymi ze wszystkich zakamarków odzienia, pan Dick z latawcem w dłoni. Cudowni, cudowni wariaci).
Nie ulega zatem wątpliwości, że Dickens do mistrzostwa opanował sztukę tworzenia oryginalnych i nietuzinkowych bohaterów. Szkoda tylko, że zapomniał skorzystać z tej umiejętności pisząc postaci młodych dziewcząt. Przynajmniej w tej konkretnej powieści (chociaż w innych też miewał takie zawiechy – patrz Lucie z Opowieści o dwóch miastach: kompletny brak charakteru, tylko jakieś cholerne loczki i rumieńce). David Copperfield spotyka na swej drodze dwie młode kobiety, ku którym żywiej zabije jego serce: Dorę i Agnieszkę. I niestety, nie można pozbyć się wrażenia, że obie one reprezentują pewne typy panien na wydaniu i zostały stworzone tylko po to, by skonfrontować ze sobą te typy i pokazać wyższość jednego nad drugim. To nie są osoby z krwi i kości, to są zbiory cech właściwych panienkom epoki wiktoriańskiej. Dora jest głupiutka, dziecinna i pusta; nic nie umie, na niczym się nie zna i przerasta ją nawet przeczytanie książki kucharskiej. Dorze przeciwstawia Dickens zaradną i gospodarną Agnieszkę, inteligentną i wrażliwą, ale niezbyt ambitną – jej inteligencja i wrażliwość mają służyć temu, by umilić życie przyszłemu małżonkowi. Wniosek z tego ma płynąć taki, że Dorom tego świata mówimy – nie, a Agnieszkom – tak. Trochę mi się to, szczerze mówiąc, wydaje problematyczne. Nie wymagam od Dickensa świadomości feministycznej, bo to by było zbyt piękne, no ale jakaś głębsza refleksja na temat społeczeństwa produkującego takie bezużyteczne istoty jak Dora, jednak by się w tym miejscu przydała… Gdyby ten nieszczęsny półgłówek z tymi cholernymi loczkami miał kiedykolwiek w życiu szanse na jakąkolwiek edukację, to może wyhodowałby w tej swojej pustej dyni choć jedną ludzką myśl.
Równie wątpliwa wydaje mi się postać największej „kobiety upadłej” tej powieści – Emilki. Sam wątek jest nienajgorszy, jak na wiktoriańskie standardy: nie tylko Emilka potraktowana zostaje z dużą wyrozumiałością i empatią, ale – o dziwo – jej uwodziciel też. Bardzo to światłe i humanitarne ze strony Dickensa, wypada docenić. Ale Emilka sama w sobie jest tworem kuriozalnym: najpierw, dziecięciem będąc, szczebiocze jak ptaszek u stóp ukochanego wujaszka, a potem, kobietą upadłą będąc, rwie włosy z głowy i bije się w piersi. Ja bardzo przepraszam, ale to jest bez sensu. To jest postać złożona wyłącznie z teatralnych gestów oraz gorzkich łez.
Wspaniałomyślnie wybaczam Dickensowi te niedociągnięcia. Zakładam, że mógł nigdy nie być młodą dziewczyną i dlatego nie poradził sobie z tematem. Nie wszyscy mogą wszystko. Chwalić Boga, był za to piszącym wariatem i dzięki temu tak świetnie poradził sobie z tematem piszących wariatów (mam wrażenie, że moje życie wewnętrzne stało się o coś bogatsze, odkąd na scenę wkroczył pan Dick z głową Karola I pod pachą).
Podsumowując: to był naprawdę pyszny pomysł, żeby przeczytać Davida Copperfielda jeszcze raz, w dorosłym życiu i zobaczyć, co się stanie. Bawiłam się wybornie. Aktualnie przekopuję internet w poszukiwaniu adaptacji BBC z 1999 roku, tej z Danielem Radcliffem i Maggie Smith. Czuję, że to dopiero będzie gratka: młodziutki Harry Potter jako mały David i Profesor McGonagall jako ciotka Betsy Trotwood – to się nie mogło nie udać.