Girl power i problemy z glutem – recenzja książki „Małe Licho i babskie sprawki” Marty Kisiel
Małe Licho i babskie sprawki to czwarta już część uroczego cyklu o pół-chłopcu, pół-widmie, pół-glucie i jego sympatycznym aniołku w bamboszkach.
Zmiany, remonty, krasnoludki
Mały Bożek Jekiełłek nie jest już wcale taki mały – zaczyna właśnie czwartą klasę, a to, jak wiadomo, poważna zmiana w życiu każdego ucznia i każdej uczennicy. Wystarczy rzut oka na nowy plan lekcji, pełen groźnie brzmiących przedmiotów oraz pierwsze spotkanie z posępnym wychowawcą (zwanym Cebulonem), by Bożek zaczął wątpić, czy aby na pewno będą to zmiany na lepsze. W domu również czekają go niespodzianki – tyle że bardziej logistyczno-fantastycznej natury. Tuż po generalnym remoncie całego starego domostwa – które jest jednocześnie pensjonatem dla istot nadprzyrodzonych – do komody w korytarzu wprowadza się gromadka bardzo rezolutnych i wygadanych krasnoludków. Dziwne? Nie takie rzeczy Bożek widział już w swoim dziesięcioletnim życiu…
Dużo bardziej niepokojące jest to, co dzieje się w szkole. I wcale nie chodzi o to, że Bożek nie ogarnia matmy, a jego kolega Tomek ma problemy z niemieckim. Jest dużo większy kłopot – a mianowicie taki, że Bożek wyczuwa – glutowatą częścią swojego jestestwa – poważne zagrożenie, którego źródłem zdaje się być nowy wychowawca. Jeśli glutowatość Bożka nie myli, to pan Cebulon ma jakieś mocne związki ze światem nadprzyrodzonym. A kto lepiej nadaje się do rozwiązania tej zagadki niż on – wychowany w domu pełnym aniołów stróżów, potworów, utopców i różowych królików pół-chłopiec, pół-widmo, pół-glut?
Dziewczyny są całkiem normalne
Marta Kisiel po raz kolejny zaprasza młodych czytelników do swojego zabawnego, ciepłego i kompletnie szalonego świata, w którym czeka na nich mały anioł z kubkiem kakao oraz garść niezwykłych i trochę niebezpiecznych przygód. I choć świat ten na pierwszy rzut oka może nieco różnić się od tego, który dzieciaki znają na co dzień, to już problemy, z którymi borykają się bohaterowie brzmią dużo bardziej znajomo. We wcześniejszych częściach cyklu autorka poruszała już, między innymi, takie kwestie, jak niedopasowanie do grupy rówieśniczej oraz dawanie szansy osobom, które przy pierwszym poznaniu zaszufladkowało się albo skreśliło (właśnie dzięki otwarciu się na kogoś takiego, Bożek zyskał niedawno wspaniałego przyjaciela). Tym razem przyszła pora na tytułowe „babskie sprawki”, bo oto w życiu Bożka ni stąd ni zowąd pojawia się dziewczyna. I o dziwo okazuje się, że dziewczyny potrafią być całkiem normalne i da się je lubić – nowa koleżanka, Zmyłka, ma świetne poczucie humoru i w dodatku prędko odkrywają z Bożkiem wspólną pasję.
I wszystko byłoby w jak największym porządku, gdyby w całą sprawę nie wtrącił się glutowaty ojciec-widmo, czyli romantyczny poeta Szczęsny, ze swoją wizją kobiecości i niewieścich spraw. Jak na romantyka przystało, kłopotliwy tata uważa, że w dziewczynach od razu trzeba się kochać – i to najlepiej miłością wielką i tragiczną: „Na cóż innego stąpają niewiasty po tym łez padole, jeśli nie po to, żeby się w nich kochać? Widzisz synu, to są sprawki niewieście, jak świat światem. Wpierw cię rozmiłują, za serce uwiążą do siebie, potem do szału i westchnień rozpaczy przywiodą…”. No i Bożek ma problem. Bo nie do końca rozumie, jak to jest – trzeba się kochać w tych dziewczynach, czy nie trzeba? Bo on wcale nie chce kochać się w Zmyłce miłością wielką i tragiczną – wolałby przyjaźnić się fajną przyjaźnią, dużo się razem śmiać i pożyczać sobie nawzajem dobre książki.
Precz z romantycznym mitem i girl power
Trzeba być chyba nieco starszym czytelnikiem, żeby docenić to, jak autorka rozprawia się z wciąż pokutującym w literaturze romantycznym mitem kobiety, jako efemerycznej, uduchowionej omdlewającej i wzdychającej istoty służącej za obiekt męskich westchnień, za to kompletnie pozbawionej charakteru i osobowości. Wyobrażenia Szczęsnego okazują się nie mieć nic wspólnego z rzeczywistością, a najskuteczniej wybija mu je z głowy sama Zmyłka: „dziewczyny dłubią w nosie. I puszczają bąki. Pocą się i wieczorem śmierdzą im skarpetki (…). Wycierają brudne ręce o ubranie, bo nie chce im się lecieć do łazienki i myć. Grają w piłkę, łażą po drzewach, kopią kamienie i krzyczą do zdarcia gardła. Mają kolana w strupach. Plują dalej, niż widzą. Drapią się po pupie”. Szczęsny jest zdruzgotany, a Bożek zachwycony. Girl power, jak się patrzy – tak trzymaj, Zmyłka!
Językowa frajda
Książki Marty Kisiel – jak już chyba nie raz na tym blogu wspominałam – czytam przede wszystkim dla językowej frajdy. Jak zwykle znalazłam tu całą masę cudownie śmiesznych dialogów i przezabawnych opisów i komentarzy, z których pewna część jest jakby puszczaniem oka do dorosłego czytelnika. To jest chyba jedna z najfajniejszych rzeczy w stylu Marty Kisiel – rozbawi wszystkich, tylko z czego innego śmiać się będą dzieci, a z czego innego dorośli (patrz: wujek Bożka, który wygląda „jak Kubuś Puchatek po przejściach, który z niejednej dziupli miodek jadł”). Szczególnie udanym – z lingwistyczno-komicznego punktu widzenia – dodatkiem okazały się w tej części wspomniane wcześniej krasnoludki. O mało nie sturlałam się z łóżka ze śmiechu, kiedy przeczytałam, że krasnoludki tytułują Małe Licho „kierownikiem” i wygłaszają mowy typu: „Oferujemy szeroki wachlarz usług wszelakich, szybko, podstępnie, dyskretnie. Dziewięciu klientów na dziesięciu szczerze poleca. Dziesiątym już się zajęliśmy”.
Naprawdę wcale nie trzeba być dzieckiem, by dać się zauroczyć światu stworzonemu przez Martę Kisiel i chętnie do niego wracać. Ot tak, bez powodu – żeby pośmiać się beztrosko, ogrzać duszę i tak sobie po prostu troszkę pobyć w towarzystwie zasmarkanego Licha w bamboszkach. W tym dobrym, ciepłym, otwartym domu, pełnym życzliwych ludzi, stworów i glutów, gdzie każdego akceptuje się dokładnie takim, jaki/ jaka jest – bez względu na to, czy ma macki, skrzydła, ogonek czy problemy w szkole. Czy może czerwoną czapeczkę i dziesięć centymetrów wzrostu.
Marta Kisiel Małe Licho i babskie sprawki
Wydawnictwo Wilga 2021