Jak się dziś czyta Betty Friedan?
Wszyscy znamy z filmów ten obraz amerykańskiej pani domu z lat pięćdziesiątych. Pogodna, radosna, idealnie ubrana i umalowana, z uśmiechem wyjmuje z piekarnika ciasto albo prasuje ubrania. Ostoja rodziny z przedmieść, żona swojego męża i matka swoich dzieci, chluba powojennej Ameryki. To z zewnątrz.
A w środku – przeraźliwa pustka i samotność, rozpacz i desperacja, emocjonalny wrak człowieka (coś jak Laura Brown z „Godzin” albo April Wheeler z „Drogi do szczęścia”).
Postać, która zawsze wydaje mi się przerysowana. Ilekroć widzę na ekranie kolejną jej odsłonę, czuję rozdrażnienie. Przewracam oczami i myślę: kobieto, sama jesteś sobie winna, skoro pozwoliłaś się tak ogłupić. Albo: jak jesteś taka nieszczęśliwa, to nakładaj trampki i spierniczaj, zamiast otumaniać się lekami i fantazjować o samobójstwie. Zawsze ta nuta pogardy. To przekonanie, że ja bym nigdy nie dała się tak stłamsić. Że nie mam z nimi nic wspólnego, z tym pokoleniem robotów kuchennych, że te tysiące gospodyń domowych z tamtej epoki to były jakieś kretynki bez ambicji i wyobraźni.
Chyba dlatego tak długo odkładałam na później lekturę Mistyki kobiecości. Wiedziałam, że kiedy w końcu po nią sięgnę, to będę zmuszona zmierzyć się, przede wszystkim, z własnymi uprzedzeniami, skonfrontować się z własnym poczuciem wyższości. I że niekoniecznie spodoba mi się to, co znajdę we własnej głowie.
Mistyka kobiecości Betty Friedan znajduje się prawdopodobnie na wszystkich możliwych „listach książek, które zmieniły świat” dostępnych obecnie w sieci. Wydana w USA w 1963 roku, stała się iskrą zapalną drugiej fali feminizmu, poruszyła i popchnęła do działania jedną z najbardziej sfrustrowanych grup społecznych swojej epoki – białe kobiety z klasy średniej, sprowadzone po drugiej wojnie światowej do roli gospodyń domowych. To była książka o nich, do nich adresowana. Zobaczyły w niej obraz samych siebie i wydały zbiorowe westchnienie ulgi: jednak nie jestem w tym sama! A potem wyszły na ulice i zrobiły rewolucję.
A wszystko zaczęło się tak: w 1957 roku Betty Friedan przeprowadziła ankietę wśród swoich dawnych koleżanek ze Smith College – chciała sprawdzić, jak potoczyły się dalsze losy dziewcząt i nakreślić na tej podstawie zbiorowy portret „kobiety współczesnej”. Początkowo miała to być kolejna akcja propagandowa, reklama zadowolonej z siebie amerykańskiej pani domu, którą gloryfikowały wszystkie ówczesne pisma kobiece. Ale wyniki tej ankiety nie spełniły oczekiwań i okazały się tak przygnębiające, że nikt nie chciał ich opublikować. Kobiety, które pozornie miały wszystko, czego pozwalano im pragnąć: dobrze zarabiającego małżonka, kilkoro dzieci, wygodny dom, wszystkie jak jeden mąż (albo jedna żona raczej) okazały się nieszczęśliwe. Nie potrafiły zdefiniować źródeł problemu: wszystkie uskarżały się na jakiś wewnętrzny brak, emocjonalną pustkę, tęsknotę za czymś niezdefiniowanym. Odsłoniły się za bezpiecznym parawanem anonimowej ankiety, ale na co dzień nikomu o tym problemie nie mówiły, bojąc się niezrozumienia lub posądzeń o niewdzięczność, a nawet o zaburzenia psychiczne. Więc każda cierpiała w samotności.
Betty Friedan poświęciła kilka następnych lat na badanie tego fenomenu, tego „problemu, który nie ma nazwy”. Przeprowadziła rozmowy z setkami gospodyń domowych, z ich lekarzami i psychoanalitykami i doszła do wniosku, że ów problem bez nazwy jest zjawiskiem powszechnym i że obraz szczęśliwej pani domu jest największą mistyfikacją współczesnej Ameryki. Postanowiła pójść dalej i zobaczyć, jak to się właściwie stało, że tysiące (często wcale nieźle wykształconych!) kobiet pozwoliły się zamknąć w czterech ścianach domów, pozwoliły sobie wmówić, że ich dziejowe posłannictwo polega na wychowywaniu przyszłych pokoleń Amerykanów, usługiwaniu mężom i pieczeniu ciast. Paradoks polegał na tym, że ich matki, a nawet babki były często o wiele bardziej wyemancypowane, walcząc o prawa wyborcze, domagając się dopuszczania kobiet do kolejnych zawodów, otwierania kolejnych drzwi. I nagle, w epoce powojennej prosperity, kobiety dobrowolnie odwracają się od dokonań feminizmu i wykonują zbiorowy krok w tył. Co się stało, Ameryko?
W kolejnych rozdziałach swojej pracy Betty Friedan próbuje odpowiedzieć na to właśnie pytanie. Analizuje proces preparowania „mistyki kobiecości”, budowania wizerunku szczęśliwej żony i matki, fundamentu nowoczesnego kraju. Analizuje sposób, w jaki media i reklamy wmówiły kobietom, że jeśli poświęcą się rodzinie, to dzięki nim USA staną się najlepiej prosperującym krajem świata. I sprawdza, jak to wpłynęło na psychikę głównych zainteresowanych, na ich wizerunek samych siebie. I jak odebrało im tożsamość.
Nie sądziłam, że lektura tej książki ponad pół wieku po jej powstaniu może się okazać doświadczeniem tak bardzo… przygnębiającym. Te setki indywidualnych głosów zebrane przez Friedan okazały się głosami znad krawędzi, z głębi najczarniejszej depresji i desperacji. Mocno się zachwiał w mojej głowie ten obraz znudzonej i nudnej pani domu z zamożnej klasy średniej…
Klasa, no właśnie. To jeden z najczęściej powtarzanych zarzutów wobec książki Betty Friedan – że skupiła się wyłącznie na klasie średniej, więc to wszystko ma się nijak do sytuacji tysięcy kobiet z klasy robotniczej, dla których praca nie jest realizacją własnych ambicji czy „karierą”, ale codzienną harówką, konieczną dla utrzymania siebie i rodziny. Wygodny dom z ogródkiem i wolny czas to dla wielu z nich nieosiągalne luksusy. Nie tylko dla kobiet z warstwy robotniczej, zresztą – na pewno bez trudu można wskazać masę grup społecznych czy etnicznych z różnych miejsc świata, które w tym samym momencie dziejów, obiektywnie rzecz biorąc, „miały gorzej”. I dużo by dały za leniwe popołudnia na przedmieściach i regularne posiłki.
A jednak. To tutaj właśnie – w tej sfrustrowanej, białej klasie średniej – zaczęła się rewolucja. Iskra padła na podatny grunt, szeregi były gotowe do działania. Kobiety z innych klas, o innych kolorach skóry, innym pochodzeniu i innych tożsamościach seksualnych wniosą wkrótce do dialogu własne problemy i historie, wzbogacą ruch kobiecy o inne głosy. Ale zainicjują go te właśnie niezadowolone ze swojej sytuacji życiowej żony i matki, temat i target Betty Friedan.
Druga fala feminizmu prawdopodobnie wybuchłaby nawet gdyby Mistyka kobiecości nigdy nie została napisana. W latach sześćdziesiątych „kwestia kobieca” trafiała do powszechnej świadomości różnymi torami, coraz więcej osób zwracało uwagę na marnowanie potencjału intelektualnego i twórczego kobiet, na nierówności wykształcenia i szans na rynku pracy, na krzywdzące wizerunki kobiet w mediach, na kwestię praw reprodukcyjnych. Wydana kilka lat wcześniej Druga płeć Simone de Beauvoir też zrobiła swoje dla zachwiania status quo. Więc gdyby Betty Friedan nie rzuciła tej iskry, prawdopodobnie rzuciłby ją ktoś inny. Czasy same wołały o zmianę i Betty Friedan doskonale wstrzeliła się w swój moment dziejowy, przechodząc do historii jako jedna z matek-założycielek drugiej fali.
Odpowiadając na pytanie zadane w tytule: Betty Friedan czyta się dziś z przedziwną świadomością, że jej książka jest przestarzała i nieadekwatna, i że to jest, w gruncie rzeczy, fantastyczna wiadomość. Jeśli jest przestarzała i nieadekwatna, to dlatego, że rzeczywistość bardzo się zmieniła – a rzeczywistość zmieniła się między innymi dlatego, że ta książka została napisana. Szczególne i rzadkie doświadczenie – lektura książki, która opisuje świat na krawędzi wielkiej zmiany i jednocześnie przepycha go przez tę krawędź. Warto było sobie przypomnieć, jak dużo jej zawdzięczamy.
Betty Friedan, Mistyka kobiecości
Tłumaczenie: Agnieszka Grzybek
Wydawnictwo Czarna Owca, 2012