Migawki z życia emigrantów. Część dwudziesta: Worek z Polakami i historia pewnej ekstradycji
Emigracja jako doświadczenie życiowe mocno mnie skonfundowała na różnych poziomach, ale chyba najbardziej namieszała w moim poczuciu tożsamości. No bo chyba nikt normalny, mieszkając w kraju, nie używa – myśląc o sobie – narodowości jako kategorii tożsamościowej, bo i po co. Tylko ci nienormalni używają: narodowcy, pisowcy i inne zjeby i pajace, dla których „prawdziwy Polak” coś tam ponoć oznacza – a zwłaszcza odrębność od „nieprawdziwych Polaków”, czyli gejów, lewaków i wegetarian.
Po wyjeździe wszystko staje na głowie, bo nagle okazuje się, że to właśnie narodowość jest pierwszą i najważniejszą etykietką, jaką przykleja się nam na czoło. I przez pryzmat tej etykietki będziemy postrzegani, czy nam się to podoba, czy nie. Dość szybko się zorientowałam, że kiedy odpowiadam Islandczykom na pytanie „skąd jesteś?”, w ich mózgach automatycznie odpala się cały ciąg skojarzeń i znaczeń, które niewiele mają wspólnego ze mną jako jednostką (zwłaszcza, jeśli poznali mnie pół minuty temu). Patrzą na mnie, kiwają głowami i już coś o mnie wiedzą.
– Aha! – odpowiadają z minami znawców gatunku. – Mamy tu bardzo dużo Polaków. Świetni pracownicy.
Tu zwykle następuje jakiś przykład. Albo siedem. Sprzątaczka w ich biurze. Niania dziecka ich sąsiadki. Połowa kelnerek w ich ulubionej restauracji. Trzy czwarte chłopaków z budowy na ich osiedlu.
Trochę więcej czasu zajęło mi skumanie, że jak bardzo bym się przeciwko takiemu szufladkowaniu nie buntowała, sprawa jest z góry przegrana. I tak nic z tym nie zrobię – już trafiłam do tego samego worka. Do worka szarych istnień o zmęczonych twarzach: sprzątaczek, hydraulików i kierowców autobusów.
Kompletnie nie rozumiem, jak to się stało i co ja właściwie w tym worku robię, ale i tak rozglądam się z ciekawością. No bo co mi zostało. I szybko okazuje się, że jest tu w sumie wszystko, czego można potrzebować do napisania książki: mnóstwo ludzkich dramatów i nieprawdopodobnych historii; pogmatwane życiorysy i idiotyczne zbiegi okoliczności. Dużo smutku. Za dużo alkoholu. Sporo łez i potu. Trochę miłości – ze szczególnym uwzględnieniem tej nieszczęśliwej.
Bywa bardzo tragicznie.
I bywa strasznie śmiesznie.
***
Maciek uciekł do Islandii przed wyrokiem. Najebał się, narozrabiał, wytrzeźwiał, a trzy godziny po ogłoszeniu wyroku był już w samolocie do Reykjaviku. Co nie okazało się najrozsądniejszą decyzją jego życia, ale nie było też najgłupszą (ta najgłupsza miała dopiero nadejść). Pół roku popracował na zmywaku, podglądając kucharzy przez tę dziurkę nad zlewem i marząc o tym, że któregoś dnia uda mu się wstąpić w ich szlachetne szeregi, ale kiedy w końcu pozwolili mu pokroić pierwszą marchewkę, Maciek podjął najgłupszą decyzję swojego życia. A mianowicie: założył konto na Naszej Klasie. Rodzime organy ścigania są, o dziwo, nie w ciemię bite – zlokalizowały go po dwóch dniach.
Po Maćka przyjechało dwóch islandzkich policjantów. Zapukali, grzecznie przeprosili, upewnili się, że Maciek to Maciek, po czym jeszcze raz przeprosili i powiedzieli, że muszą, go, niestety, odstawić na lotnisko, gdzie ma go odebrać dwóch polskich policjantów. Zrezygnowany Maciek wyciągnął przed siebie ręce, gotów dać się zakuć w kajdanki i sponiewierać, ale islandzcy policjanci niczego takiego nie mieli w planach.
Zamiast tego zaprosili go na lody.
Bo gorąco było.
Usiedli sobie we trójkę przy stoliku przed lodziarnią, wystawili twarze do słońca, pogadali o pogodzie w Islandii i o pogodzie w Polsce, potem trochę o lataniu samolotami (że policjanci lubią, a Maciek nie), a potem policjanci zapytali Maćka, czy był na Teneryfie (nie był). A policjanci byli i polecają. Maciek powiedział, że kiedyś chętnie się wybierze, tylko raczej nie przez najbliższe trzy lata, bo akurat ma już zabukowane miejsce w wieloosobowej celi w zakładzie karnym w Gorzowie Wielkopolskim. Więc może po powrocie. Policjanci trochę się pośmiali, trochę pomilczeli ze współczuciem, po czym uprzejmie zaprosili Maćka do radiowozu i ruszyli w dalszą drogę.
Dopiero na lotnisku, gdzie przejęli Maćka reprezentanci rodzimych służb mundurowych, zaczęła się standardowa w takich wypadkach przemoc fizyczna i psychiczna, zastraszanie oraz groźne krzyki. Po twarzach islandzkich policjantów widać było, że ich zdaniem – zupełnie niepotrzebne. Pożegnali się serdecznie z Maćkiem, uścisnęli mu dłoń (już zakutą w kajdanki), życzyli powodzenia oraz szybkiego powrotu na wyspę i odjechali. Polscy policjanci jeszcze przez jakiś czas zerkali niepewnie za oddalającym się radiowozem, jakby nie byli do końca pewni, czy właśnie spotkali autochtonów czy kosmitów.
Po trzech latach Maciek rzeczywiście wrócił do Islandii, zatrudnił się na kolejnym zmywaku i zaczął opowiadać tę historię każdemu, kto zechciał słuchać. Ja bardzo chciałam, więc udało mi się ją usłyszeć ze cztery razy.
A Maciek po dziś dzień uśmiecha się z czułością do wszystkich policjantów, których mija na ulicy.