Felietony,  Islandia

Migawki z życia emigrantów. Część jedenasta: islandzkie imiona albo przychodzi farmer do hotelu

Islandczycy generalnie nie posiadają nazwisk w takim znaczeniu, w jakim rozumie się je w innych częściach świata. Nie istnieje tu coś takiego, jak nazwisko rodowe, wspólne dla całej rodziny, dzieci nie dziedziczą nazwisk po rodzicach i nikt raczej nie zmienia nazwiska wchodząc w związek małżeński (no chyba, że chce być bardzo ekscentryczny/ ekscentryczna). Zamiast tego używa się patronimików (rzadziej – matronimików) – czyli imion utworzonych od imienia ojca (albo rzadziej – matki). I tak na przykład, jeśli człowiekowi imieniem Jón urodzi się córka Anna, jej pełne imię będzie brzmiało – Anna Jónsdóttir (czyli Anna, córka Jóna). Jeśli będzie to syn – dajmy na to Ingi – w papierach będzie miał Ingi Jónsson (czyli Ingi, syn Jóna). Co odpowiada na frapujące wielu ludzi pytanie: dlaczego oni się tu wszyscy nazywają Jónsson albo Jóhannsson? No więc, po pierwsze: nie wszyscy, bo kobiety raczej Jónsdóttir albo Jóhannsdóttir jak już coś; a po drugie: no właśnie dlatego, że patronimików utworzonych od najpopularniejszych imion, takich jak Jón, Jóhann, Sigurður albo Guðmundur będzie, oczywiście, najwięcej. Więc nawet nie pytajcie, ilu musi być w Islandii Jónów Jónssonów, Jóhannów Jóhannsonów, Jónów Johannssonów albo Jóhannów Jónssonów (odpowiedź brzmi – strasznie dużo).

Ciekawe jest to, że ten cały patronimik to oni wszyscy tutaj niby mają, ale raczej traktują go trochę tak, jak dziadzio Prosiaczka traktował swoje drugie imię. (No wiecie, ten sam dziadzio, któremu było WSTĘP BRON, skrót od WSTĘPA BRONISŁAWA – WSTĘP po jednym wujaszku, a BRONISŁAW po jednym WSTĘPIE). To znaczy mają go tylko na wypadek, gdyby gdzieś im się pierwsze imię zgubiło. Na co dzień praktycznie się nim nie posługują, używają go tylko w wyjątkowych (żeby nie powiedzieć: ekstremalnych) sytuacjach i właściwie nigdy się nim nie przedstawiają. Nawet na oficjalnych spotkaniach, konferencjach czy posiedzeniach parlamentu (przysięgam!) występują jako Pétur, Siggi, Birta albo Ragna. No, może ewentualnie w banku, jak idą wziąć kredyt, to zdarza im się przedstawić pełnym imieniem, żeby było wiadomo, który to z pięciu Péturów w mieście właściwie próbuje ten kredyt wziąć (chociaż w razie wątpliwości sprawę raczej wyjaśni kennitala – czyli taki islandzki odpowiednik PESELu). W pozostałych przypadkach imię w zupełności wystarcza, nie bądźmy ekstawaganccy (szczerze mówiąc sama nie pamiętam, żebym kiedykolwiek w Islandii przedstawiła się gdzieś pełnym imieniem i nazwiskiem).

W związku z powyższym Islandia może poszczycić się jeszcze jedną osobliwością, o której pewnie za jakiś czas nikt już nie będzie pamiętał, bo powoli odchodzi do lamusa. Co ja gadam zresztą – żadne powoli i żadne odchodzi! Ta osobliwość już dawno w tym lamusie siedzi i kurzem porasta, bo przecież nikt już dziś nie używa czegoś takiego jak książki telefoniczne. No, ale dopóki ludzkość z książek telefonicznych korzystała, w tych islandzkich abonenci byli ułożeni według pierwszych imion. Tak więc Anny Jónsdóttir należało szukać pod literką A, a nie J, a jej brata Ingiego Jónssona pod I (mimo że mieli przecież wspólnego tatusia i patronimiki po nim). W przypadku niejasności – to znaczy głównie w przypadku nadmiaru Jónów Jónssonów i Jóhannów Jóhannsonów – tożsamość ustalało się na podstawie… zawodu! W książce telefonicznej widniało więc na przykład: Jón Jónsson, kamieniarz. Albo Jóhann Jóhannsson, malarz pokojowy. Osobiście uważam, że to jest absolutnie urocze – bo to przecież trochę tak, jakby przenieść w czasy współczesne jakąś niewielką, średniowieczną społeczność, zamontować jej telefony i zapisać wszystkich w książce telefonicznej (wspólnej, dodajmy, dla całego kraju). Bardzo przepraszam, jaki jest numer do Sigurðura, syna Guðmundura, szewca-cholewkarza? Jaskiniowcy, jak Boga kocham…

***

No i teraz wyobraźcie sobie taką scenkę: wchodzi Islandczyk do jednego z największych hoteli w kraju, podchodzi do recepcji i oświadcza dziarsko:

– Jóhann.

Lekko spłoszona recepcjonistka (to ja) próbuje dokonać błyskawicznej analizy sytuacji i na podstawie czynników towarzyszących (takich jak walizka albo wręcz odwrotnie – brak walizki) domyślić się, o co człowiekowi chodzi. Czy facet właśnie się przedstawił i próbuje się zaczekinować? Czy może ma umówione spotkanie z jednym z naszych służbowych Jóhannów (bo tak się składa, że też mamy na składzie co najmniej trzy egzemplarze, poukrywane gdzieś po biurach na zapleczu)? Czy może – opcja najmniej prawdopodobna – facet niedowidzi i wziął ją (znaczy się mnie) za jakiegoś swojego znajomego Jóhanna. Na szczęście ostatnio zaczęłam trochę bardziej orientować się w subtelnościach intonacyjnych i zauważyłam, że w zależności od potrzeb nadawcy ten „Jóhann” miewa na końcu inny znak interpunkcyjny. I tak, na przykład, w przypadku poszukiwania Jóhanna bywa to zwykle pytająco-niepewne: „Jóhann?”, a w przypadku bycia Jóhannem raczej takie bardziej oznajmiające: „Jóhann.”, albo wręcz rozkazująco-wykrzyknikowe: „Jóhann!”. No, ale niestety to też nie zawsze działa, bo niektórzy mówią całkiem płasko i głos im się w ogóle nie wznosi ani nie opada. Ani w ogóle nic nie robi. Dlatego wciąż jeszcze zdarza mi się chwytać za słuchawkę i dzwonić po Jóhanna z działu rezerwacji, kiedy wcale nikt go nie szuka albo odwrotnie – szukać w systemie pokoju dla Jóhanna, który – jak się po chwili okazuje – wcale Jóhannem nie jest i żadnego pokoju nie potrzebuje.

Jeszcze pół biedy, kiedy cała sprawa rozchodzi się o Jóhanna, bo „Jóhann” to przynajmniej jest słowo, które idzie zrozumieć. Gorzej, kiedy zamiast Jóhanna przychodzi na przykład Hrafnkell albo Hróbjartur. I zanim zapytacie – nie Hrafnkell i Hróbjartur na pewno nie mają idealnej dykcji, bo raczej nie są aktorami z teatru, tylko podstarzałymi farmerami z wioski pod Siglufjörður. Może i nagle znaleźli się w super eleganckim hotelu o czternastu piętrach, ale co farmer, to farmer – ma swoją godność i nie zacznie przecież nagle gadać inaczej niż zwykle. Nie zniży się do poziomu obcokrajowców z recepcji, którzy nigdy wcześniej nie słyszeli takiego słowa jak „Hrafnkell” albo „Hróbjartur” i za cholerę nie wiedzą, jak to się pisze. To już nie jest problem Hrafnkella albo Hróbjartura – w Siglufjörður przecież wszyscy go znają i wiedzą, jak to się pisze. Więc jeśli Hrafnkell albo Hróbjartur ma się przedstawić, zrobi to dokładnie tak samo jak robi to zawsze, od siedemdziesięciu pięciu lat – z jego ust wydobędzie się coś na kształt: „hryfff” albo „hrrtr”. Coś międy warkotem a chrumknięciem. A ty już sobie sama z tym radź – a jak dalej czegoś nie wiesz, to jedź do Siglufjörður i się dowiedz, zamiast głowę farmerowi zawracać.

Mój kolega Eduardo (poziom znajomości islandzkiego: równiutkie i okrągłe zero) twierdzi, że znalazł sposób na obejście tego problemu – wszystkich bez wyjątku zawsze prosi o dowód tożsamości, wszystko jedno, czy są Islandczykami, Amerykanami czy Chińczykami. Ale ja po dokładnym przetestowaniu jego metody doszłam do wniosku, że niestety też nie jest doskonała. To znaczy, owszem, na ogół działa – na wszystkich oprócz farmerów spod Siglufjörður. Ci, poproszeni o skilriki (dowód) patrzą na mnie wstrząśnięci, jakbym właśnie zraniła ich najgłębsze uczucia. Bo żeby on się we własnym, osobistym, rodzinnym kraju musiał legitymować? I to jeszcze przez cudzoziemcami? Jak żyje taki afront go nie spotkał. Maca się po kieszeniach w poszukiwaniu skilriki, ale skutek jest dość beznadziejny. Bo kto w Islandii nosi ze soba dokumenty?

– To jak imię, przepraszam, jeszcze raz? Bo muszę poszukać w systemie – pytam zrezygnowana.

– Hrrtr.

Wiecie, tak się składa, że ja akurat doskonale rozumiem małomówność i potrzebę ograniczania kontaktów międzyludzkich do absolutnie niezbędnego minimum.

Ale nie mam wątpliwości, że oni tutaj wprowadzili tę sztukę na jakiś kolejny level.


Jeśli podoba Ci się nasz blog i chcesz nas wesprzeć, możesz postawić nam wirtualną kawę: buycoffee.to/naszanisza.pl

źródło obrazka: arcticadventures.is

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *