Migawki z życia emigrantów. Część piąta: islandzkie święta.
Islandczycy mają fioła na punkcie świąt. W sumie nie ma im się co dziwić, bo na tej szerokości geograficznej chyba każdy by miał. Przecież nawet w tych mniej wysuniętych na północ punktach półkuli grudzień to najciemniejszy miesiąc roku i ludzie czują potrzebę rozświetlania go sobie czym popadnie. Więc co dopiero tu, na sześćdziesiątym szóstym równoleżniku, gdzie zimą robi się jasno mniej więcej na cztery godziny. W dodatku „jasno” dosyć często (czyli przy zachmurzonym niebie) oznacza po prostu „szaro”. No i wiadomo – jakoś trzeba sobie w takich okolicznościach pomagać. No więc Islandczycy rozświetlają. Rozświetlają jak opętani. Obwieszają całe domy tysiącami lampek, lampeczek, świecidełek, migoczących gwiazdek, bombek, błyskotek, pacynek, krasnali, świątecznych skarpetek i innych dziwactw, ustawiają świeczki w oknach i ubierają po trzy choinki (jedną w salonie i ze dwie przed domem. A niektórzy w ogóle nie bawią się w żadne subtelności i dorzucają jeszcze jedną gratis na dachu). Od początku grudnia trwa wielki wyścig: czyj dom jaśniej zaświeci w tych ciemnościach. Do tego jeszcze miasto robi swoje i obwiesza lampkami wszystkie główne ulice, wystawia na największych placach i skwerach gigantyczne choinki, a nawet… świecącego świątecznego kota (to długa historia, z tym kotem, a jej puenta jest taka, że sierściuch zeżre każdego, kto nie dostanie na Gwiazdkę nic do ubrania – wyjątkowo antypatyczne stworzenie).
Trzeba przyznać, że to wszystko razem jest bardzo urokliwe i robi naprawdę fantastyczne wrażenie, zwłaszcza jak jeszcze do tego spadnie śnieg – co jest, oczywiście, pod kołem podbiegunowym wysoce prawdopodobne. Co najmniej równie prawdopodobne jest to, że – jak świecąca wisienka na torcie – pojawi się nad tym wszystkim zorza polarna. I wtedy to już w ogóle można się poczuć jak w bajce.
***
Opowiadając o świętach w Islandii, nie sposób pominąć tradycyjnej tutejszej narracji świątecznej, która jest… co najmniej nietuzinkowa. Żeby nie powiedzieć „wstrząsająca”. Oto zamiast dobrotliwego Świętego Mikołaja z pękatym brzuszkiem i siwą brodą, mamy tu trzynastu cudacznych braci z pewnej wysoce dysfunkcyjnej rodziny trolli, którzy poczynając od 12 grudnia odwiedzają islandzkie dzieci (z częstotliwością jeden troll dziennie). No i owszem, bracia-trolle (czyli Yulemeni albo Yule Lads) niby przynoszą prezenty, i w czasach współczesnych mocno się ucywilizowali i skomercjalizowali (ich najbardziej rozpowszechnione wizerunki, te z kartek świątecznych, znaczków pocztowych i książek dla dzieci, to zasługa wspaniałego ilustratora Briana Pilkingtona) – no ale to jednak nadal trolle. Czyli jedne z najgroźniejszych i najstraszliwszych stworzeń w islandzkim folklorze. Więc w porównaniu z tym, co się wyprawia w ich rodzinie, Święty Mikołaj i wszystkie jego elfy i renifery to pikuś. W ogóle śmiem podejrzewać, że wszystkie świąteczne wierzenia świata razem wzięte w porównaniu z tą rodziną to pikuś. Mamą trzynastu Świątecznych Chłopaków jest Grýla – trollica-olbrzymka, która… zjada ludzi. Ze szczególnym uwzględnieniem niegrzecznych dzieci – najchętniej pod postacią gulaszu. Ale jak porządnie zgłodnieje, to i innym mięskiem nie pogardzi – wieść niesie, że zeżarła dwóch swoich pierwszych mężów. Dopiero zgodne pożycie z trzecim małżonkiem, Leppalúðim, zaowocowało trzynastoma Yulemenami. Ale ci wcześniejsi, zeżarci mężowie, również doczekali się potomków, bo płodna Grýla urodziła w życiu killkadziesiąt trollich niemowląt. Z których większość wyrosła… no co tu dużo gadać – na morderców. Zawodowo grasują po górach i zabijają kogo popadnie. Z całej rodziny tylko Yulemeni wybrali mniej kontrowersyjne ścieżki kariery – produkcję i dystrybucję dóbr.
W potęgę samej Grýli chyba nikt w całej Islandii nie wątpi – z nieoficjalnych źródeł wiemy, że była ona główną podejrzaną w sprawie erupcji wulkanu Eyjafjallajökull w 2010 roku. Tak, tak – tej samej erupcji, która zaczadziła pół Europy i sparaliżowała ruch lotniczy na całym świecie. Trzeba było zestawu specjalnych zaklęć, żeby uspokoić rozszalałą trollicę i odblokować lotniska.
W porównaniu z poczynaniami upiornej mamuśki i większości jej morderczej progenitury, drobne występki Świątecznych Chłopaków to praktycznie niewinne żarty. Trzeba tylko pamiętać, że jak już przyjdą z tymi prezentami, to zwykle coś narozrabiają – ten ukradnie mleko, tamten kiełbasę, inny zeżre świeczki (!?), a jeszcze inny przejdzie się po domu trzaskając wszystkimi drzwiami. Islandczycy generalnie nie mają nic przeciwko. Chyba zdają sobie sprawę, że mogli trafić o wiele gorzej.
***
Dzień przed Wigilią w naszym skromnym garażu odbywa się kameralne – ale za to bardzo patriotyczne – lepienie pierogów. Czego by islandzkie święta pod względem kulinarnym nie miały do zaoferowania, pierogów z kapustą i grzybami na pewno nie przebiją. Paweł przywdziewa stosowny fartuszek i ugniata ciasto, ja wyjadam z miski kapustę i opowiadam mu o tym, że kiszonki zostały uznane za kolejny modny superfood – tak samo jak jarmuż, chia i borówki amerykańskie – tylko bardziej swojski.
– Ponoć kiszonki w ogóle, a kapusta kiszona zwłaszcza, to koncentrat naszej rodzimej, słowiańskiej mocy – peroruję z przejęciem. – Coś jak sok z gumijagód u Gumisiów.
Paweł bardzo się wzrusza i z czułością zagląda do miski.
A potem lepimy. Praca wre, fartuszki falują, chmury mąki unoszą się nad stołem. Pierogi może i wychodzą trochę koślawe, ale przecież to nie konkurs piękności. A zresztą, prawda jest taka, że nawet gdybyśmy te koślawe pierogi pozjadali na surowo i popili roztopionym śniegiem, to i tak byłby rarytas w porównaniu z tym, co dokładnie teraz, w tej samej chwili, zajada się w tradycyjnych, islandzkich domach. Myślę, że możemy spokojnie założyć, że 23 grudnia to jedyny dzień w roku, kiedy każdy, kto mieszka w Islandii, a nie jest Islandczykiem, cieszy się z tego, że nie jest Islandczykiem. Dzień przed Wigilią Islandczycy jedzą bowiem na lunch… sfermentowaną płaszczkę. Czyli skatę. Szczyt obrzydliwości – wcinają zgniłe rybie mięso, śmierdzące moczem i skisłymi skarpetkami tak strasznie, że trudno nawet przejść obok drzwi domu, w którym się je przygotowuje. A co dopiero wziąć je do ust. Brr. Zapach kapusty kiszonej to przy tym woń niemal anielska. Jedzenie skaty to tradycja, którą – moim zdaniem – spokojnie można sklasyfikować jako kulinarny terroryzm.
***
Pomijając diaboliczną płaszczkę z jej fetorkiem, tradycyjne islandzkie potrawy świąteczne nie wydają się jakoś szczególnie kontrowersyjne. Królują różne wykwintne mięsiwa – szynki jakieś, pieczone lub gotowane, wędzona baranina, smażone mięso pardwy i inne cuda – o jakości których się nie wypowiem, bom roślinożerna. Do tego ziemniaki w karmelizowanym sosie, marynowana czerwona kapusta albo groszek konserwowy prosto z puszki (nie zmyślam nic a nic – wielu Islandczykom na widok takiego zwykłego, najzwyklejszego groszku z najzwyklejszej puszki łza kręci się w oku, bo przywodzi im on na myśl dzieciństwo i magię świąt. Niestety, nie udało nam się ustalić, dlaczego. Groszek konserwowy jest dostępny w sklepach przez okrągły rok i z naszych badań organoleptycznych wynika, że nie ma w nim zupełnie nic nadzwyczajnego. Wygląda jak groszek, pachnie jak groszek, smakuje jak groszek… No, groszek, zwykły groszek – zły nie jest, ale bez przesady, na litość boską! Doprawdy trudno nam zrozumieć towarzyszące mu wybuchy histerii).
Na świąteczny deser w islandzkich domach jada się dużo korzennych pierniczków w świątecznych kształtach (piparkökur), pudding ryżowy z rodzynkami albo tajemnicze i eleganckie ciasteczka zwane sörur (liczba mnoga od imienia Sara) – podobno wymyślone i po raz pierwszy upieczone w Kopenhadze z okazji wizyty francuskiej aktorki, Sary Bernnhardt. Z Kopenhagi przywędrowały do Islandii i już tu zostały jako jedna z wykwintniejszych tradycyjnych potraw świątecznych – ponoć są tak skomplikowane w wykonaniu, że mało kto potrafi je dobrze zrobić, więc tym bardziej ceni się te udane egzemplarze i z zazdrością zerka się na tych, którym udało się tę sztukę opanować. Można też od razu na wstępie zaakceptować własne kulinarno-cukiernicze ograniczenia i po prostu nabyć sörury na jarmarku świątecznym (jako i my uczyniliśmy).
Jednak mnie osobiście najbardziej chyba ujmuje fakt, że stanowisko naczelnego świątecznego owocu od lat piastuje w Islandii prosta i skromna mandarynka. Starsze pokolenia wciąż dobrze pamiętają czasy, kiedy mandarynki można było dostać w sklepach tylko w okresie świątecznym i mają do nich taki sam sentyment, jak u nas wielu ludzi do pomarańczy. W dodatku z dokładnie tych samych powodów. Dziś w islandzkich sklepach można dostać praktycznie wszystko, z najegzotyczniejszymi owocami włącznie – i to niezależnie od pory roku (co jest trochę szalone, zważywszy na fakt, że tu przecież praktycznie nic nie rośnie) – ale jeszcze pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat temu wiele produktów (takich jak cytrusy właśnie) widywało się na półkach średnio raz na rok. Pod tym względem słuchanie opowieści starszych Islandczyków o czasach ich dzieciństwa nie różni się aż tak bardzo od słuchania opowieści naszych własnych rodziców czy dziadków o czasach głębokiej komuny. Tu też powraca jak refren fraza: „niczego nie było” – tyle tylko, że tu nie było nie tyle z powodów ideowo-politycznych, co geograficznych. Po prostu wszystko zdążało sobie spokojnie zgnić, sfermentować albo zamienić się w papkę, zanim komukolwiek udawało się to do Islandii dotransportować.
Jeśli podoba Ci się nasz blog i chcesz nas wesprzeć, możesz postawić nam wirtualną kawę: buycoffee.to/naszanisza.pl