Jak Joanna Chmielewska napisała samą siebie, czyli refleksje po lekturze książki Katarzyny Drogiej „Niełatwo mnie zabić. Opowieść o Joannie Chmielewskiej”
Oczywiście, że aż podskoczyłam z radości, kiedy tylko usłyszałam o tej książce. Joanna Chmielewska to jedna z pisarek mojego dzieciństwa i młodości; to autorka, którą w moim domu rodzinnym czytali wszyscy i której książki można było znaleźć beztrosko poupychane na przypadkowych półkach. Zaczytywałam się najpierw serią o Janeczce i Pawełku, potem tą o Teresce i Okrętce, a w końcu kryminałami z Joanną w roli głównej. To literatura rozrywkowa, która towarzyszyła mi przez całe lata, niezawodnie podnosząc na duchu i poprawiając humor. To książki, do których nawet dziś chętnie wracam – ot tak z sentymentu, dla frajdy i ku pokrzepieniu serduszka.
Niepotrzebna książka?
Myślę sobie, że właściwie nowa książka o życiu polskiej Królowej Kryminału nie była nam, czytelnikom, szczególnie potrzebna – Chmielewska w końcu sama w twórczym szale trzasnęła 7 (słownie: siedem) tomów Autobiografii, więc jeśli ktoś chce znać smakowite szczegóły z jej życia, to raczej wie, gdzie szukać. W dodatku wszystko tam podane jest z pierwszej ręki, w tym jej własnym, charakterystycznym, humorystycznym i leciutkim stylu, za który przecież tak bardzo ją kochamy – więc właściwie czegóż chcieć więcej? No, niczegóż. No, przecież wszystko już jest.
A jednak, nowa książka o życiu polskiej Królowej Kryminału powstała i to – ni mniej ni więcej – w dziesiątą rocznicę jej śmierci. A czytelnicy i wielbiciele jej twórczości – mimo że wszystko już wiedzą – i tak w podskokach pomknęli do księgarni. Duch w narodzie nie ginie!
Powrót do przeszłości
Przeczytałam Niełatwo mnie zabić z autentyczną przyjemnością i uśmiechem na obliczu, mimo że – zgodnie z przewidywaniami – na poziomie faktów nie dowiedziałam się z tej pozycji niczego nowego. Ale przecież nie o to chodziło, przecież ja niczego nowego tam nie szukałam. Chodziło raczej o to, żeby zajrzeć znów na chwilę do tego zapamiętanego z dawnych lat świata, zamieszkanego przez te wszystkie cudownie barwne postaci, które znam od dziecka i które nieraz rozbawiły mnie do łez: Alicję, Jankę, Diabła, Lesia, Lucynę. Chodziło raczej o to, żeby spotkać znów samą autorkę – tę imponującą, pracowitą, niezależną i pomysłową babkę, która pracując jako architektka i wychowując dwóch synów, zarywa noce, żeby na pożyczonej maszynie do pisania wystukiwać swoją pierwszą powieść i ryczy przy tym ze śmiechu jak kompletna wariatka. Mimo że – jak by się wydawało – nie powinno jej wcale być jakoś szczególnie wesoło, bo właśnie rzucił ją mąż, chronicznie brakuje jej forsy, a do tego wokół trwa szary i siermiężny PRL. Ale dzielna architektka Irena, która właśnie nad tą maszyną przeistacza się w pisarkę Joannę, postanowiła, że nie pozwoli tak łatwo popsuć sobie humoru. Właśnie, że będzie jej wesoło, na przekór wszystkiemu i wszystkim! Jak postanowiła, tak zrobiła – a potem jeszcze zaraziła tą wesołością tysiące rodaków.
Studentka z dzieckiem
Naprawdę nazywała się Irena Kuhn (z domu Becker) i rodzice chcieli, żeby została lekarką. Urodziła się w Warszawie w roku 1932, więc – jak łatwo policzyć – połowa jej dzieciństwa przypadła na czas drugiej wojny światowej. W okres dojrzewania wkroczyła w powojennej, powoli podnoszącej się z gruzów Warszawie, więc słusznie wykoncypowała sobie, że architekci będą w tej nowej rzeczywistości bardzo potrzebni. Dostała się na Wydział Architektury na Politechnice Warszawskiej i – co nie przestaje mnie w jej biografii zadziwiać – studiowała najpierw będąc w ciąży, a potem mając pod pachą świeżutkie, obślinione i rozwrzeszczane niemowlę (o imieniu Jurek). Tak, przyszła pisarka niefrasobliwie zaszła w ciążę jeszcze przed maturą i bardzo szybko wyszła za mąż, ale te drobne komplikacje zupełnie nie pokrzyżowały jej planów edukacyjnych. I to na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku! Nie mogę wyjść z podziwu – przecież kobiet na architekturze musiało być wtedy tyle, co kot napłakał, a co dopiero kobiet z małymi dziećmi. Serio – nawet dziś dziewczynom w takiej sytuacji raczej nie bywa łatwo, a co dopiero siedemdziesiąt lat temu! Jestem pewna, że na każdym kroku musiała natykać się na jakieś schody, nieprzyjemne komentarze, seksizm, mizoginię i w ogóle wrogość i krzywe spojrzenia. Już ten fakt sam w sobie jest chyba najlepszym świadectwem tego, jak niesamowitą ta kobieta miała siłę charakteru.
Jak Irena została Joanną
Jako pisarka debiutowała w roku 1964 powieścią Klin. I wtedy też wymyśliła sobie swój nom de plume – Joanna Chmielewska, który z czasem wyparł z powszechnej świadomości jej prawdziwe imię. Przedstawiała się jako Joanna, znajomi zwracali się do niej tym imieniem i po jakimś czasie chyba już tylko najbliższa rodzina pamiętała, że tak naprawdę ta imponująca Joanna pod spodem jest przecież nadal ich dawną Ireną.
Katarzyna Droga dość dużo uwagi poświęca w swojej książce tej przemianie Ireny w Joannę i chyba dzięki temu po raz pierwszy zwróciłam uwagę na coś, co do tej pory konsekwentnie mi umykało. A mianowicie: że Joanna, która jest narratorką większości jej powieści to jakiś rodzaj świadomej kreacji, alter ego uosabiające bardziej to, kim Irena chciała być, a niekoniecznie to, kim naprawdę była. Przez całe lata utożsamiałam autorkę z narratorką, wyobrażając sobie, że ona sama właśnie taka jest: silna, niezależna, zaradna, pomysłowa, zawsze w dobrym humorze, super zabawna, z ognistym temperamentem i szalonym tupetem, może przy tym nieco roztargniona, ale ogólnie – nie do zdarcia. Bo przecież Joanna to kobieta, która poradzi sobie w każdej sytuacji i nawet jak szajka straszliwych zbrodniarzy przypadkiem zamknie ją w lochu (zdarza się, wiadomo), to wygrzebie się z niego przy pomocy szydełka i samodzielnie wyroluje rzezimieszków, którzy sprytem i pomysłowością nie sięgają jej nawet do pięt. Nic dziwnego, że my – wierne czytelniczki z epoki PRL-u i transformacji, od dziecka żarłocznie pochłaniające jej powieści – wszystkie jak jeden mąż chciałyśmy być takie jak ona. Kto by nie chciał?
Ukryta wrażliwość
Z książki Katarzyny Drogiej natomiast, spod postaci tej kapitalnej Joanny wyłania się również ta prawdziwa Irena – ta, której życie nie raz dokopało; ta, której zdarzało się płakać i która czasem nie dawała rady; ta, która pod maską prześmiewczyni skrywała bardzo wrażliwą i delikatną naturę. Niesamowite, że nigdy wcześniej nie zwróciłam na nią uwagi, że nie wpadłam na to, że w tej historii musi być jakieś drugie dno. No, bo faktycznie – przecież nikt w codziennym życiu nie jest aż taką superwoman, po której wszystkie nieszczęścia spływają jak woda po kaczce i której nigdy nic nie łamie, nie przygnębia i nie psuje humoru. Jesteśmy, niestety, tylko ludźmi i takie postacie jak Joanna zdarzają się chyba tylko… w książkach Chmielewskiej.
To odkrycie jest dla mnie dość fascynujące – tak literacko, a wręcz filozoficznie: że pisząc wtedy po nocach tego Klina na tej pożyczonej maszynie, Joanna Chmielewska napisała również zupełnie od nowa samą siebie. I w dodatku zrobiła to na tyle skutecznie, że wszyscy tę jej nową wersję bez mrugnięcia okiem kupiliśmy! To jest dopiero siła słowa!
Powieść biograficzna
Książka Katarzyny Drogiej jest nie tyle biografią, co powieścią biograficzną – a to gatunek na tyle pojemny i otwarty, że pozwala autorce na rozwinięcie skrzydeł. Oczywiście, trzeba trzymać się faktów, ale już styl, dialogi i język można tu kształtować wedle uznania. Nie trzeba, jak rasowy historyk-biograf, opisywać całego życia bohaterki/ bohatera, ani nawet trzymać się chronologii; można wybrać jakieś fragmenty życiorysu i wokół nich zawiązać akcję i zagęścić fabułę. Ten gatunek zupełnie nie wymaga (uff!) napisania wszystkiego, co się w ogóle o danej postaci da napisać, nie domaga się jakichś monumentalnych dzieł ani pomników na cokołach.
Katarzyna Droga podjęła, jak na mój gust, jedyną słuszną (w tym konkretnym przypadku), decyzję – a mianowicie napisała swoją powieść w stylu samej Chmielewskiej: lekko, wartko, dowcipnie, z mnóstwem błyskotliwych dialogów i żartobliwych spostrzeżeń. No, bo przecież nie wypadałoby inaczej. Jak dla mnie – wyszło kapitalnie i mogę z ręką na sercu powiedzieć, że bawiłam się fantastycznie, ciesząc się stylem i radośnie wychwytując nawiązania do poszczególnych książek Chmielewskiej (wszystkie tytuły rozdziałów to tytuły jej książek!). Skutek uboczny tej lektury jest, oczywiście, taki, że nagle znów nabrałam ochoty na któryś z jej nieśmiertelnych kryminałów. No, ale cóż – myślę, że jakoś sobie z tym problemem poradzę.
Katarzyna Droga Niełatwo mnie zabić. Opowieść o Joannie Chmielewskiej
Wydawnictwo Znak 2023
Jeśli podoba Ci się nasz blog i chcesz nas wesprzeć, możesz postawić nam wirtualną kawę: buycoffee.to/naszanisza.pl
2 komentarze
ochhh
Nie odmienia się tego typu nazwisk…. Katarzyny Droga a nie Drogiej czy Drogi. Jak byś odmieniła nazwisko Kozioł???? Pawła Kozła???? Litości… kogo teraz dopuszcza się do pióra i publikacji.
dominika
Bardzo dziękuję za rzeczowy komentarz. Informację o tym, jak odmieniać nazwisko Katarzyny Drogiej znalazłam w wywiadzie, którego sama autorka udzieliła Dziennikowi Wschodniemu (można go przeczytać tu: https://www.dziennikwschodni.pl/magazyn/opowiesc-o-joannie-chmielewskiej-powiesc-biograficzna-to-taki-chytry-gatunek,n,1000330628.html). Tam właśnie, na pytanie dziennikarki dotyczące odmiany jej nazwiska, pani Droga odpowiada: „ja jestem przymiotnikiem. Mój mąż nazywa się Drogi, a ja jestem Droga, może być nawet bardzo Droga sercu. Droga, która podążamy to rzeczownik… A więc trzeba pytać o książkę Katarzyny Drogiej, ale bardzo dużo osób to myli i mówi: Katarzyny Drogi. A ja przestałam to poprawiać, bo oba metaforyczne znaczenia mojego nazwiska są ciekawe i pozytywne”.