Pewna historia czytania Jeżycjady *
Kiedy, pacholęciem będąc, poznałam rodzinę Borejków, zapłonęłam miłością wielką i żarliwą, jak, nie przymierzając, Genowefa Bombke do Kreski. Własna rodzina mogła się schować, szczerze mówiąc, z tym swoim nudnym M3 i oglądaniem telewizji – tam, na Roosevelta 5, to było życie: cztery bujne siostry, grupa ESD i dyskusje o Platonie. Tam się szyło kiecki z firanek, gadało po łacinie i kupowało Plutarcha zamiast czekolady. Czasem też malowało się wrogów na zielono. Postrzelona Ida trochę mnie onieśmielała, mięciutka Pulpecja – rozczulała. Zwykle chciałam być dziarska i zaradna jak Gabrysia, choć w chwilach szczerości przyznawałam przed własnym, odbitym w lustrze, dwunastoletnim obliczem, że więcej we mnie z nadwrażliwej Nutrii. Minus górne siekacze, bo moje akurat mieściły się w normie. Wiecznie zatopiony w lekturze ojciec Borejko, gadający do córek Seneką czy innym Owidiuszem, na długie lata stał się dla mnie ucieleśnieniem erudycji i kiedy w liceum zaczęła się łacina i wszyscy normalni ludzie stukali się w czoło, że po co to komu, ja rzuciłam się na nią jak łysy na włosy. Jak to po co, żeby wiedzieć, żeby być mądrym człowiekiem, myślałam i uczyłam się jak opętana.
I jeszcze ten bezcenny moment, kiedy udawało się wyłowić z tłumu rówieśników wesołe i myślące oczy jakiejś współfanki. Masz tu sól, dziewczyno z ziemniakiem, powiedziała raz przy ognisku koleżanka druhenka i porozumiałyśmy się wszystkowiedzącym spojrzeniem Wtajemniczonych: tylko my w tym towarzystwie znałyśmy Bernarda i pamiętałyśmy, jak na wywiadówce strzelił gumką w Pieroga, a potem wybuchły mu piersi. Śmiem podejrzewać, że w całej szkole było ich jednak trochę więcej, tych współfanek, bo na wymęczonej okładce bibliotecznego egzemplarza Kwiatu kalafiora po kalafiorze została tylko biała plama w objęciach z lekka wyblakłej Gabrysi. Stroniczki powieści również wskazywały na intensywne użytkowanie – tu kleks z truskawek, tam z czekolady, gdzieniegdzie jakby ślady łez (ciekawe: tych od śmiechu, czy tych od płaczu?). Sparafrazujmy sobie niefrasobliwie jedną z ulubionych bohaterek: ile takich współfanek znalazłoby się w każdej innej szkole? I w każdym innym mieście? W całym kraju wreszcie? I odpowiedzmy sobie na to pytanie precyzyjnie: strasznie dużo.
O wyższości narodzin w PRL
Oglądałam raz wywiad z J.K. Rowling, w którym była mowa o Hermionie Granger. Autorka Harry’ego Pottera opowiadała o tysiącach listów, jakimi zasypują ją czytelniczki, dziękując za stworzenie tak fajnej postaci dziewczęcej. I o tym, jak sama w dzieciństwie desperacko szukała w literaturze podobnych wzorców: dziewczyn, z którymi mogłaby się identyfikować; dziewczyn definiowanych przez pryzmat charakteru i inteligencji, a nie urody. I o tym, jak z tych poszukiwań niewiele wynikło, poza jedną Jo March z Małych Kobietek, która nosiła spodnie i chciała zostać pisarką, kiedy jej siostry dziergały jakieś szmatki, nosiły sukienki i chciały głównie wyjść za mąż.
Zdumiałam się i zachwyciłam, uświadomiwszy sobie, jak znakomitym pomysłem było przyjście na świat w postaci w dziewczynki w czasach PRL-u: otóż ja zupełnie nie miałam takiego problemu! Moje dzieciństwo – nie tylko za sprawą Małgorzaty Musierowicz, ale też Krystyny Siesickiej i Joanny Chmielewskiej – pełne było fajnych i mądrych dziewczyn, z fantazją, energią i niebanalnymi pomysłami na siebie. Ja miałam problem wręcz odwrotny, bo czasem trudno się było zdecydować, kim chcieć być bardziej: czy produkować szaliki ze starych swetrów, jak Kreska (pomysł upadł z powodu dwóch lewych rąk), czy wzorem Gaby wskakiwać rano pod zimny prysznic (ten też upadł, bo zimno).
Potrafię opowiedzieć jedynie własną historię czytania Jeżycjady, ale zdziwię się bardzo, jeśli okaże się ona tylko moją.
Na maturze wybieram łacinę, oczywiście. Zdaję raczej spektakularnie i nawet przez myśl mi nie przechodzi, że studia mogłyby być inne niż humanistyczne. Ignoruję głupie pytania tych, co zdali trochę mniej spektakularnie i teraz idą na marketing albo ekonomię – z góry wiadomo, że to oni lepiej sobie w życiu poradzą, więc co ja im będę tłumaczyć, co będę po tym robić. Żyć będę i spróbuję być mądra, co niby miałabym robić?
I wtedy wydarzył się feminizm
A na studiach gender studies i nowe objawienia. Druga płeć, Kobiety i duch inności, rewolucja w głowie. Tyle rzeczy trzeba jeszcze przedefiniować; irytują ostrożne koleżanki, które boją się słowa feminizm, coby koledzy sobie przypadkiem nie pomyśleli, że one nie golą nóg. Płytkie gadki w knajpach, a tu trzeba świat zmieniać, trzeba kobiecą perspektywę wprowadzać do mainstreamu, trzeba czytać co stare i myśleć co nowe, dziewczyny, potrzebne są czyny; kiedy, jeśli nie teraz, kto, jeśli nie my.
Dziesiątki wykładów i lektur, setki myśli. I – jak zawsze – w chwilach chandry i zwątpienia w ludzkość, powrót na Roosevelta 5.
Znam już, oczywiście, Kingi Dunin analizę Jeżycjady, ale na razie odkładam ją do pudełka w mózgu z napisem „na później”, bo jeszcze nie umiem sobie poradzić z tym, że jeden ze świeżo odkrytych autorytetów krytykuje Ulubioną Pisarkę. Pomyślę o tym jutro, jak Scarlett O’Hara, bo coś mi tu nie gra w pomyśle, że mam się teraz z powodu tego całego feminizmu wyrzec wszystkiego, co kocham od dziecka.
Nie wyrzekam się niczego: piszę magisterkę o feminizmie, a co kocham, to moje.
Tąpnięcie i złość
Wyjątkowo długo byłam czytelniczką bezkrytyczną; przytrzymywałam siłą klapki na oczach, ale one jakoś same z siebie próbowały zjeżdżać. Internetowe fora grzmiały już słusznym gniewem rozczarowanych eksfanek, wyśmiewających bezlitośnie puste miejsce w ramionach Róży i ostentacyjne Borejków bieganie do kościoła przy każdej okazji i bez. Małgorzata Musierowicz coraz ostrzej strzelała puszkami z konserwą; zgadzałam się w sumie ze wszystkim, co wypisywały w sieci wkurzone czytelniczki obojga płci i czytałam dalej. I bałam się przyznać, że we własnej głowie, za sprawą tego dawno odłożonego pudełka z tym co niewygodne, jakoś niepostrzeżenie przeszłam na drugą stronę. Na stronę tych, co z najwierniejszych odbiorczyń, zamieniły się w najzagorzalszych krytyków.
Nagle byłam jedną z nich. McDusię chciałam wyrzucić przez okno i zapomnieć o jej istnieniu, Wnuczkę do orzechów i Feblik zresztą też. Opadły mi ręce, kiedy Laura zakochała się w Adamie nie zamieniwszy z nim ani słowa i do tej pory zastanawiam się, czy oni dalej tylko milczą, słuchając Mozarta, czy jednak coś do siebie powiedzieli, zanim poczęli dziecię i dawny zbuntowany Tygrys zaczął nasłuchiwać do wewnątrz i przepraszać własną matkę za to, że jest sobą. Łusia nagle wydała mi się bytem zrodzonym ze słownika, nie z człowieka, a Ignasia chętnie wystrzeliłabym w kosmos z tymi sonetami, gdyby nie nieśmiałe podejrzenie, że jest w nim jednak drobna cząsteczka samego Barańczaka. Józinka nawet mogłabym kupić z tymi śrubokrętami i piłką nożną. Tylko niechby tak raz w życiu urżnął się z kumplami celowo, w knajpie albo na imprezie, jak na człowieka w jego wieku przystało. A nie przypadkiem, w kuchni kolejnej Matki-Polki, sądząc, że pije jakąś czekoladową ciecz.
Gdzież tym postaciom do ich wyrazistych, pełnokrwistych poprzedniczek, które biegały po Poznaniu, rozsyłając do obcych ludzi Eksperymentalne Sygnały Dobra albo ratowały małych bandziorów z opresji? Jakim cudem ten dobry świat pełen życzliwych ludzi zamienił się w jakiś nieprawdopodobny, snobistyczny bastion konserwatyzmu, w którym nawet te rzekomo zbuntowane egzemplarze dziewczynek słuchają opery, cytują z pamięci Pana Tadeusza i nie mają nic wspólnego z własnymi rówieśnikami? No i gdzie te dialogi, przy których ryczałam po nocach ze śmiechu tak głośno, że sąsiedzi stukali w kaloryfer?
Pytania; coraz więcej pytań
Co się stało, kiedy zmienił się ustrój? Czy to koniec cenzury zadziałał na Małgorzatę Musierowicz, jakby jej ktoś odkorkował odpływ? Nagle można było pisać o wszystkim, więc zamiast subtelnych aluzji pojawił się nachalny papież, eksplozja ślubów kościelnych, zaprzyjaźnieni dominikanie i Borejkowie kupili sobie na Wielkanoc osiemnaście palm. A potem pojawiły się złe, ostrzyżone na krótko i bezdzietne feministki, dmuchające cudzym córeczkom w niewinne twarzyczki dymem z papierosów.
To najtrudniej pojąć: jak można było, napisawszy tyle książek z ponadczasowymi postaciami i równie ponadczasowym ciepłem, nagle przejąć się bieżącym dyskursem do tego stopnia, by zacząć bronić Jeżycjady przez atak? Jak można było zacząć ją psuć z powodu polityki? Przecież gdyby Jeżycjady trzeba było kiedykolwiek bronić przed czymkolwiek, to wystarczyłoby wypuścić na front Idusię z puszką zielonej farby i ona własnoręcznie rozprawiłaby się z napastnikiem. Ale nie trzeba było, jako żywo, nie trzeba było: Jeżycjada broniła się przecież sama. Owszem, pojawili się krytycy, pojawiła się polityka, pojawiła się nawet próba stworzenia Antyjeżycjady. Tylko czy ktoś dziś w ogóle pamięta nazwisko stworzonej przez Kingę Dunin rodziny? Ja tam nie pamiętam, bo ja się w tych książkach wcale nie zakochałam, choć były swego czasu bardzo poczytne, politycznie słuszne i padło w nich słowo aborcja. W Jeżycjadzie zaś słowo aborcja nigdy nie padło; mało tego – nieszczęsna Pyza zaszła w ciążę i urodziła dziecko tylko po to, żeby to słowo nie padło.
Nie pytać, nie kwestionować
Przetrząsam sieć, szukając odpowiedzi. Z niedowierzania wylewam sobie na kolana cały kubek herbaty, kiedy dociera do mnie, że na oficjalnej stronie Małgorzaty Musierowicz wszelkie głosy krytyczne duszone są w zarodku, besztane jak niesforne dzieci albo oskarżane o brak kultury. Ma być tak jak jest, a jak coś wam się nie podoba, to się nie znacie, albo źle was wychowali. I w ogóle sio. Tak mniej więcej Autorka traktuje obecnie cały zastęp rozczarowanych, kwestionujących, szukających odpowiedzi czytelniczek. Tak traktuje te tysiące fajnych i mądrych kobiet, które na jej fajnej i mądrej twórczości wyrosły z tamtych dziewczyn, co to z błyskiem w oku wyławiały się nawzajem z tłumu i pożyczały sobie zaczytane egzemplarze Szóstej klepki i Idy Sierpniowej. Za pozwoleniem: sądzę że Profesor Dmuchawiec przewraca się w grobie.
Gieniusia
Złość trochę mija. Smutno mi któregoś dnia i zaczynam czytać na głos Opium w rosole swojemu facetowi, który ma czterdzieści parę lat, jest krytykiem literackim, a o Musierowicz wie tyle, że jest. Facet śmieje się w głos za każdym razem, kiedy na scenę wkracza Genowefa, a potem prawie płacze, jak zbliża się awantura o Pieska. Ja już całkiem płaczę, bo wiem, co będzie dalej. On prosi, żebyśmy przestali, bo to dla niego za smutne. Zamykam książkę i zastanawiam się, jak mogłam choćby pomyśleć, że ją zlekceważy.
Kawał dobrej literatury, ta Jeżycjada, obwieszczam wielką nowinę. Krytyk literacki potwierdza, a potem zapada w sen. Na palcach podchodzę do najwyższej półki, tej z literaturą szczenięcą. Odstawiam Opium..., wyjmuję po kolei: Szóstą klepkę, Kwiat kalafiora, Brulion Bebe B. Kartkuję nieśpiesznie, uśmiecham się do nich wszystkich: do Cesi, do Gabrysi, do Bebe i do Damba. Do szczerbatej Geniusi i do zębatej Natalii. Do – chrzanię ich czekoladę – Kreski i do Bernarda w kitelku. I do Profesora Dmuchawca, który mówił, że trzeba wyciągać rękę do ludzi. Dobrze wiedzieć, że zawsze tu będą.
*Artykuł ukazał się na łamach pisma literackiego Migotania Przejaśnienia nr 1 (58) 2018.