Felietony,  Islandia

Migawki z życia emigrantów. Część dziewiąta: przeprowadzki i zorze

Garaż w Hafnafjörður, który – jak zapewne pamiętacie – miał być rozwiązaniem chwilowym, został naszym domem na prawie pięć miesięcy. Całkiem miło nam tam było i przytulnie, więc jakoś nie śpieszyliśmy się z szukaniem nowego lokum, zwłaszcza że właścicielka chętnie zgadzała się przedłużać nam wynajem o kolejny miesiąc… i następny… i jeszcze jeden. Aż w końcu zorientowała się, że idzie sezon, kolejna fala turystów za chwilę zaleje kraj, więc znacznie lepiej będzie znów wystawić ów cud architektury mieszkaniowej na Airbnb, zamiast wynajmować go za pół ceny ubogim polskim emigrantom. No to żeśmy się wyprowadzili.

Przy okazji przekonaliśmy się, że wszystkie te straszliwe legendy, które krążą po kraju na temat wynajmu mieszkań w stolicy to wcale nie są żadne legendy, tylko święta, najświętsza prawda. Jest dramat i mogiła. Mieszkań jest mało, a chętnych dużo i zupełnie nie rozumiem, jak to się dzieje, że ulice Reykjaviku nie roją się od bezdomnych. Z moich obliczeń wynika, że powinny. Bo skoro na jedno wystawione na wynajem mieszkanie napływa jakieś trzysta zgłoszeń, to sami sobie policzcie. Szczęśliwi wybrańcy dostają lokal, a pozostałe dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć osób/ par/ rodzin gdzie? Zaczynam podejrzewać, że miasto obmyśliło jakiś sprytny i tajny sposób pozbywania się tego nadmiaru obywateli. Może przerabia ich na plokkfiskur1?

Po kilku tygodniach desperackich poszukiwań udało nam się znaleźć rozwiązanie jeszcze bardziej chwilowe niż poprzednie. Na dwa miesiące wynajęliśmy mieszkanie od pary sympatycznych Wietnamczyków, którzy pojechali sobie na urlop do Wietnamu. Mamy więc teraz do dyspozycji świetnie wyposażoną kuchnię, w której nie umiemy obsługiwać połowy sprzętów, całkiem przyzwoitą łazienkę oraz jeden maleńki pokoik, w którym z trudem mieścimy się ze wszystkimi naszymi gratami, książkami, ciuchami i misiami. Mieszkanie ma i drugi pokój, ale zgodnie z umową właściciele zamknęli go na cztery spusty, bo to ich sypialnia. Czyli wynajmujemy jakby dwie trzecie tego mieszkania (dlatego było tak tanio, co przesądziło sprawę), a pozostała część straszy zamkniętymi na głucho drzwiami, za które nigdy nie było nam nawet dane zajrzeć. Oczywiście, że niezawodna wyobraźnia podsuwa mi obrazy ukrytych tam poćwiartowanych zwłok zawiniętych w dywan. Po coś w końcu czytam te wszystkie kryminały, nie?

***

Chyba największym plusem naszej nowej miejscówki jest to, że mamy teraz pod nosem jeden z najlepszych basenów w Reykjaviku – Árbæjarlaug. Tak, wiem – sama niedawno pisałam, że baseny w Islandii są wszędzie, więc może się wydawać, że to żadne wielkie halo i w ogóle średnia atrakcja. I rzeczywiście jest tak, że gdziekolwiek byśmy nie zamieszkali, jakiś basen w okolicy zawsze się znajdzie. Ale zaprawdę powiadam wam: ten jest wybitny, nawet jak na islandzkie standardy. Właściwie to nie tyle jest basen, co takie jakby małe SPA z pełnowymiarowym basenem pływackim, cudownym jacuzzi, łaźnią parową, sauną i widokiem na park gratis, co zdecydowanie nie jest standardem w kraju, w którym praktycznie nie ma drzew. Niewykluczone, że Árbæjarlaug to moje nowe, ulubione miejsce w całym mieście i jak nie ma mnie w domu ani w pracy, to znaczy, że prawdopodobnie jestem tam i pływam albo leżę w jacuzzi i – w zależności od pory dnia – opalam się lub podziwiam gwiazdy albo zorzę (czy co tam akurat wyświetlają na niebie).

***

Są tu, na Północy ludzie, dla których polowania na zorzę polarną stały się pasją i sportem, a nawet w niektórych przypadkach – sposobem na życie. Jeżdżą, fotografują, zarywają noce, kręcą filmy, organizują wycieczki, studiują, piszą, malują, badają, analizują. Słowem: wiedzą o zorzy wszystko, co w ogóle da się o niej wiedzieć i próbują dowiedzieć się jeszcze więcej; oglądania jej nigdy nie jest im za wiele i generalnie mogliby spędzać życie patrząc w niebo i podziwiając to spektakularne i tajemnicze Światło Północy.

Tak, są tacy ludzie. I ja z całą pewnością nie jestem jedną z nich.

Oto chyba przyszła pora zdradzić wam mój straszliwy i wstydliwy sekret: zorza przestała robić na mnie większe wrażenie już gdzieś tak w pierwszym roku pobytu na Islandii. Nie do końca wiem, jak to się stało. Pierwsze dwa czy trzy razy na pewno były niesamowite (tak mi się przynajmniej wydaje, bo szczerze mówiąc za dobrze nie pamiętam). Ale chyba po prostu po tym, jak kilka razy wstałam w środku nocy z ciepłego łóżka, bo prognozy obiecywały wspaniałe widowisko, które w rzeczywistości okazało się jakąś smutną plamą na niebie (którą łatwo pomylić ze smugą po samolocie albo zwykłą chmurą), dość prędko straciłam cały entuzjazm. No wszystko fajnie, zorza polarna, no ślicznie, ale jednak nie oszukujmy się – moja własna, osobista poduszka wygrywa z nią w przedbiegach.

Paweł pewnie miałby o zorzy dużo więcej do opowiedzenia, bo tak się składa, że przez jakiś czas pracował w hotelu jako stróż nocny i jednym z jego obowiązków było… budzenie gości na zorzę. Wcale nie żartuję – wiele islandzkich hoteli oferuje taką usługę, w pakiecie ze śniadaniem i darmowym wi-fi. Stróż nocny musi więc co jakiś czas wychodzić na dwór i przez kilka minut gapić się w niebo – ma to normalnie wpisane w zakres obowiązków pracownika, wszystko oficjalnie, formalnie i na legalu. Zorza w Islandii to poważna sprawa, a nie jakieś dyrdymały i błahostki. Na tyle poważna, że płaci się człowiekowi za to, żeby stał i patrzył w niebo (wyjątkowo dobrze na tym stanowisku sprawdzają się palacze, bo nie narzekają, że muszą tak często wychodzić na dwór).

***

No i widzicie, jak tylko napisałam, że zorza nie robi na mnie większego wrażenia, niebiosa się zbulwersowały. Jeszcze tego samego wieczoru postanowiły pokazać mi, co potrafią i odstawiły taki spektakl, że nawet ja nie mogłam go nie docenić. Wracałam piechotą z pracy, a nade mną przez jakieś czterdzieści minut tańczyły chyba wszystkie odcienie zieleni, przelewając się miękkimi wstęgami po całym niebie. No piękne to było, przyznaję. Jeden-zero dla niebios. Aż mnie kark rozbolał od zadzierania głowy i w sumie cud, że nie potknęłam się o coś i nie padłam na dziób.

1Tradycyjna islandzka potrawa z rozgniecionych ziemniaków i ryby, z dodatkiem cebuli, mleka, mąki i przypraw.


Jeśli podoba Ci się nasz blog i chcesz nas wesprzeć, możesz postawić nam wirtualną kawę: buycoffee.to/naszanisza.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *