podróże

Notatki z podróży: Karkonosze

Czasem coś w podróży musi pójść nie tak. Bo to by było statystycznie niemożliwe, gdyby zawsze wszystko układało się idealnie, a poza tym, gdyby czasem coś nie poszło nie tak, to nie doceniałoby się tak bardzo tych chwil, kiedy wszystko idzie jak z płatka.

W czasie tej podróży zwycięzcą w kategorii „Co Poszło Nie Tak” okazało się Schronisko Młodzieżowe Wojtek.

Wojtek

Zaczęło się już na samym początku, bo wysiadłszy z pociągu w Szklarskiej Porębie, przez jakąś godzinę błądziłam w ciemnościach po obrzeżach miasta, nie mogąc tego nieszczęsnego Wojtka znaleźć. Okazało się, że po dojściu do punktu, w którym znika wszelka nadzieja i wydaje się, że dalej jest już tylko Mordor, trzeba pokonać zwątpienie i strach i iść dalej w tę pustkę, chłód i ciemność i tam właśnie będzie stał Wojtek. Wokół Wojtka jest zimno, ponuro i ciemno, a wewnątrz Wojtka… też jest zimno, ponuro i ciemno.

No dobra, trochę koloryzuję. Prąd i ogrzewanie w Wojtku mają, tylko nie zawsze działa. Awaria prądu zaszczyciła Wojtka dwa razy podczas mojego tygodniowego w nim pobytu. Po raz pierwszy od razu pierwszej nocy. Obudziłam się więc rano w lodowatym i wilgotnym pokoju, zziębnięta, zirytowana i niezadowolona z życia. Myjąc zęby w świetle czołówki, zaczęłam kwestionować sensowność własnych poczynań. Po co ja tu właściwie przyjechałam? Nie lepiej było nie ruszać się z ciepłego domu?

I dopiero, kiedy wyruszyłam na szlak, wszystko w cudowny sposób wskoczyło na swoje miejsce i okazało się, że przecież jest dokładnie tak, jak ma być. Ta magia gór, która zawsze działa na mnie jak eliksir życia. Przecież jestem w Karkonoszach, w jednym z moich absolutnie ulubionych miejsc świata. Więc co mi tam drobne niedogodności. Życie jest piękne.

Szrenica

W Karkonoszach zakochałam się w szesnastej wiośnie życia, w czasie dwutygodniowego obozu wędrownego z bazą w Samotni. Do dziś zdumiewa mnie siła tej miłości i tych wspomnień. Serio, to było jedno z bardziej definiujących doświadczeń mojej młodości. Zobaczyłam wtedy zupełnie inny świat, spotkałam ludzi, którzy pokazali mi, że można żyć inaczej – zapaleńców, odmieńców i włóczykijów, którzy wybierali wolność i nie pozwalali się wtłaczać w żadne ramy.

Prawdopodobnie znów trochę koloryzuję i niewykluczone, że część tych ludzi po zejściu z gór i zrzuceniu plecaków, zamieniała się w zupełnie zwykłych mieszczuchów. Ale kto nie ma we własnej młodości takich wyidealizowanych doświadczeń, niech pierwszy rzuci kamień. Moje wyidealizowane doświadczenia dotyczą tego konkretnego miejsca na mapie i zostawiły mnie z trwałą miłością do gór w ogóle, a do Karkonoszy zwłaszcza. W sumie źle na tym nie wyszłam.

Manowce

Wracałam wielokrotnie. Czasem zupełnie bez powodu. Czasem z powodów ważnych i dramatycznych – przyjechałam tu, między innymi, po śmierci rodziców, szukać odosobnienia i spokoju. Oraz pomysłu, jak dalej żyć po czymś takim, po tym jak nagle zawaliły mi się fundamenty rzeczywistości. Nie twierdzę, że góry zawsze znają odpowiedź na wszystkie moje pytania. Chodzi chyba raczej o to, że pozwalają mi przypomnieć sobie, którędy biegnie moja ścieżka – pod górę, w bok, na ukos i na manowce, mówiąc metaforycznie.

Ale pomijając metafory i wyidealizowane wspomnienia, jest coś w tym, że jak się człowiek wdrapie w deszczu i urywającym uszy wietrze na Łabski Szczyt czy inną Szrenicę, to pojawia się takie poczucie, że można wszystko. Co mi tam pomniejsze wyzwania codzienności, jak ja koronę Karkonoszy zdobywam w środku grudnia! Przecież mogę wszystko!

Oczywiście, w czasie pandemii nawet chodzenie po górach wygląda inaczej niż zwykle. Na szlakach niemal pusto, schroniska pozamykane i generalnie można spędzić cały dzień w górach, nie spotkawszy ani jednej osoby. Co jest dobre dla higieny psychicznej, ale jednocześnie trochę upiorne. Momentami czułam się tak, jakbym wędrowała po jakiejś alternatywnej rzeczywistości albo jakbym została na świecie sama po apokalipsie.

Więc kiedy wracałam do Wojtka po siedmiu-ośmiu godzinach wędrówki, z ulgą witałam odgłosy życia zza ściany. Czterech robotników, klnących non stop przy ryczącym na cały regulator telewizorze to niezbity dowód na to, że jednak nie było apokalipsy. Co za ulga, jest jeszcze życie na Ziemi!

Poezja

Szklarska Poręba sama w sobie też miała podczas tej wyprawy swoje pięć minut. Nie sądziłam, że to miasteczko czymś jeszcze może mnie zaskoczyć, a tu proszę: drugiego dnia wracając z wędrówki natknęłam się na Park Sztaudyngera. Jan Sztaudynger, okazuje się, mieszkał przez kilka lat w Szklarskiej Porębie i z tego właśnie powodu mieszkańcy miasta zadedykowali mu park. Bardzo sympatyczna inicjatywa, można sobie pochodzić między drzewami i poczytać fraszki przyklejone na tabliczkach. Fajne to było doświadczenie: iść sobie spokojnie przez miasto i nagle wpaść wprost na Poezję.

Podsumowując: Karkonosze jak zwykle nie zawiodły. Wróciłam zresetowana – czyli wyczerpana fizycznie i odprężona psychicznie. I o to mi, mniej więcej, chodziło.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *