Felietony,  Islandia,  podróże

Migawki z życia emigrantów. Część pierwsza: Hella i falstart.

Timing mieliśmy dość spektakularny – dotarliśmy do celu pięć minut przed północą w Halloween. A celem był stary hotel w Helli (południowa Islandia) przy kiepsko oświetlonej drodze, z migającą złowrogo jarzeniówką nad drzwiami, ze skrzypiącą podłogą i ciężkimi kotarami w oknach, spowity o tej porze w nieco upiorną ciszę. Idąc długim korytarzem wyściełanym zieloną wykładziną i patrząc na boazerię na ścianach, nie sposób uniknąć podejrzenia, że właśnie przenieśliśmy się w czasie do lat osiemdziesiątych. Zwłaszcza jadalnia wyłożona kafelkami, z haftowanymi obrusami na stolikach i z tandetnymi ozdobami na półkach, przywodzi na myśl pracownicze ośrodki wypoczynkowe z poprzedniej epoki. Centrum Rehabilitacji Rolników, czy coś w ten deseń. Tyle że wersja islandzka.

Hella w pełnej krasie. Lepiej nie będzie.

Pierwsze wrażenie: jestem zachwycona. Jeśli to ma być moje nowe miejsce pracy – a przy okazji nowy dom – to pysznie; moja wyobraźnia będzie tu miała nieograniczone pole do popisu. Zasypiam wypełniona nadzieją i dobrymi przeczuciami od pięt aż po sam czubek dyniaczka. Wiwat nowy rozdział! Wiwat nowa przygoda!

***

Rano okazuje się, że chyba coś mi się w nocy rzuciło na mózg. Co to ja mówiłam? Coś o nadziei i dobrych przeczuciach? Niniejszym odszczekuję wszystko.

Kiedy tylko zaczynamy pracę, cały czar tego miejsca pryska. Trafiamy do najbrudniejszej i najgorzej zarządzanej kuchni w historii islandzkiej gastronomii. Albo w ogóle w historii gastronomii. Wyobraźcie sobie największy kuchenny syf i chaos jaki znacie, pomnóżcie go razy dwa, dodajcie do tego bandę nieogarniętych dzieciaków na wszystkich stanowiskach i starszą panią w roli head chefa, która tylko rozkłada ręce, wzrusza ramionami i mówi, że właściwie to ona nic nie wie. Właściwie, to nikt w tej firmie nic nie wie – mogliby sobie wypisać to hasło na ulotkach i wizytówkach. Gdyby tylko mieli ulotki albo wizytówki, bo raczej nie mają. Co tam ulotki! Nawet strony internetowej nie mają, bo manager nie ogarnia tu tak samo jak wspomniana head chefka. Czyli w ogóle. Nie tylko wystrojem wnętrz pozostali w poprzednim stuleciu.

Przecieramy oczy ze zdumienia. Jakim cudem to miejsce w ogóle stoi i funkcjonuje? Fakt, widziałam już w swojej emigranckiej karierze wiele firm, które jakoś tam się toczą same, siłą rozpędu, nawet jeśli manager jest idiotą albo połowa zarządu siedzi w więzieniu, a staff kradnie i pije. Ale czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Nie bardzo możemy zdecydować, czy się śmiać czy płakać, więc po pracy wracamy lekko oniemiali do naszej klitki nad recepcją, w konsternacji drapiąc się po głowach. Powracają odwieczne pytania emigrantów: i co teraz? Quo vadis? Jak żyć?

***

Przynajmniej wszędzie pięknie

W Islandii pracowałam już jako pokojówka, recepcjonistka, pomoc kuchenna i kelnerka; szorowałam kible, sprzedawałam śmierdzącą zupę mięsną, podawałam kawę, zmywałam gary i opanowałam chyba ze cztery różne systemy rezerwacyjne. Nie patroszyłam jeszcze ryb i nie goliłam owiec, więc nie wiem, czy moje islandzkie doświadczenie można uznać za pełne. Za to mieszkałam już na północy, na Fiordach Zachodnich i na Półwyspie Snæfellsnes, gdzie przez większą część roku tak wiało, że ciężko było utrzymać pion. Pion dosłowny, fizyczny, choć z tym moralnym też bywało trudno, ale to już raczej nie z powodu wiatru. To z powodu toksycznych i niebezpiecznych rodaków – no, ale o tym za chwilę. Perspektywa przeprowadzki na dobrze rozwinięte – w porównaniu z resztą kraju – południe, wydawała się miłą odmianą. Do momentu, kiedy okazało się, że oto znowu, po raz kolejny w życiu, wpadliśmy z deszczu pod rynnę. Gołym okiem widać, że nie ma tu pracy dla nas obojga – godzin ledwo wystarcza dla tych, którzy byli tu przed nami. A nawet, gdyby praca tu dla nas była, to raczej i tak byśmy jej nie chcieli. Czwartego dnia w Helli obydwoje z Pawłem budzimy się zdołowani, nieszczęśliwi i wściekli. Nie da się ukryć: znów jesteśmy w dupie. Kolejny falstart. I znów trzeba wszystko zaczynać od początku.

***

Widoczek

Jeśli chodzi o branżę turystyczną, Islandczycy już dawno oddali ten sektor walkowerem pracownikom z Europy Środkowo-Wschodniej i Azji. Islandczyka można, owszem, od czasu do czasu uświadczyć na jakimś stanowisku kierowniczym – jako dyrektora albo managera, ale praktycznie całą właściwą robotę wykonują tu nasi. W hotelach, guesthousach czy restauracjach Polacy często stanowią większość zatrudnionych. A do tego dochodzą – w zależności od miejsca – Węgrzy, Czesi, Litwini, Filipińczycy albo Tajlandczycy. Piszę „w zależności od miejsca”, bo wiele nacji ma tendencję do przemieszczania się stadami – jeden Węgier albo Filipińczyk zatrudnia się w jakiejś knajpie, ściąga żonę, trzech kumpli, ciotkę i dwóch kuzynów i po kilku miesiącach miejsce znane jest w okolicy jako zagłębie Węgrów albo Filipińczyków. Z Polakami prawdopodobnie też tak było na początku, ale teraz jesteśmy już wszędzie i występujemy we wszelkich możliwych konfiguracjach. Niektórzy przemieszczają się samodzielnie, inni parami, stadami albo rodzinami, a nawet całymi wioskami. Nie ma więc co mówić o zagłębiach Polaków – cała Islandia jest jednym, wielkim zagłębiem Polaków. Jesteśmy obecnie największą mniejszością narodową, mamy swoje serwisy informacyjne, sklepy, mitingi AA i festiwale kulturalne. Jesteśmy wszędzie, robimy wszystko. A zwłaszcza to, do czego sami Islandczycy nie mają ochoty się zniżać.

I jeszcze jeden widoczek

***

Mogłoby się wydawać, że przy takiej ilości rodaków będzie jakoś łatwiej, że zawsze uda się tu zaleźć jakiegoś sprzymierzeńca albo życzliwą duszę. Niestety, z mojego doświadczenia wynika, że jest dokładnie odwrotnie. To wśród rodaków właśnie najłatwiej o wrogów, agresorów, dręczycieli i donosicieli. To naszych najbardziej trzeba się strzec. Serio: prawie całe zło, które spotkało mnie na emigracji, miało u źródeł jakiegoś toksycznego, okrutnego, głupiego, podstępnego albo zwyczajnie złośliwego i małego duchem Polaka. Prawie każda z tych złośliwości czy podłości mogłaby w zasadzie sama w sobie być osobnym akapitem, gdyby nie to, że naprawdę nie chcę karmić w sobie całej tej negatywności. Postanowiłam, że wszystko, czego doświadczyłam będzie nauczką na przyszłość. Już wiem, od kogo trzymać się z daleka; rozpoznaję schematy zachowań tyranów, biernych agresorów, manipulatorów i królowych dramatu obu płci. Miejsc, gdzie występują najlepiej unikać, bo zazwyczaj jest w nich również mobbing.

***

Po tygodniu w Helli obydwoje mamy jasność: trzeba się stąd ewakuować w trybie natychmiastowym i zapomnieć o istnieniu tego miejsca – dla własnego zdrowia psychicznego i higieny emocjonalnej. Dla higieny osobistej zresztą też, bo te pokłady wieloletniego brudu na kuchence, w lodówce i na ścianach nie wróżą najlepiej naszemu zdrowiu i życiu. Przyparci do ściany decydujemy się na krok, którego obawialiśmy się przez ostatnich pięć lat. To znaczy trochę się obawialiśmy (bo chyba nie mieliśmy odwagi na tak dużą zmianę), ale jednocześnie przecież od jakiegoś już czasu zerkaliśmy w tym kierunku z tęskną fascynacją i z nieśmiałą nadzieją. Bo może jednak się uda? Może zamiast brać byle jaką robotę na prowincji, pora wreszcie odważyć się i zanurkować w otchłań metropolii?

I zobaczyć, co ma nam do zaoferowania on: książę islandzkich miast, prężny i potężny (czyli gdzieś tak mniej więcej 120-tysięczny, hihi – coś jak Elbląg albo Zielona Góra) gród na południowym zachodzie kraju, najdalej wysunięta na północ stolica świata.

Dymiąca zatoka i diament północy.

Sam Reykjavik.


Jeśli podoba Ci się nasz blog i chcesz nas wesprzeć, możesz postawić nam wirtualną kawę: buycoffee.to/naszanisza.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *