Felietony,  literatura

O tym, jak zostałam Czytelniczym Potworem, albo kilka wniosków z czytelniczej orgii

„Każdy, czy to dżentelmen, czy dama, kto nie znajduje przyjemności w dobrej powieści, musi być nie do wytrzymania głupi.”

Jane Austen

Zorientowałam się ostatnio, że od kilku miesięcy czytam więcej, niż kiedykolwiek w życiu, a raczej nigdy nie czytałam mało. W pierwszym odruchu pomyślałam sobie, że to wszystko przez koronawirusa: przez większą część kwarantanny zachowywałam się jak nałogowiec, któremu dali nieograniczony dostęp do ulubionej substancji i powiedzieli, że może nie trzeźwieć przez dwa miesiące. Czytałam po kilka książek na raz, całymi dniami nie wychodząc z wnętrza własnej piżamy, czytałam po nocach, zasypiałam o dziwnych godzinach i o jeszcze dziwniejszych się budziłam, jadłam śniadanie zamiast obiadu albo obiad zamiast kolacji i dalej czytałam. Kończyłam jedną książkę i ściągałam sobie na czytnik pięć kolejnych, tak na wszelki wypadek. Tarzałam się w literaturze jak radosne prosię w błotku. W rezultacie w ciągu tych dwóch miesięcy pochłonęłam jakieś szalone ilości książek i nagle zdałam sobie sprawę, że sekret tej czytelniczej orgii niekoniecznie tkwi w epidemii. Izolacja i kupa wolnego czasu bez wątpienia pomogły, ale kwestia jest trochę bardziej złożona. Jakoś tak niepostrzeżenie, sama nie wiem jak i kiedy, zmieniłam sobie niektóre nawyki. I to dzięki temu właśnie czytanie stało się dla mnie jeszcze łatwiejsze.

źródło obrazka: www.freepik.com

W tym miejscu pochwalę się nieskromnie, że dużą część dobrych nawyków czytelniczych mam wyrobionych od dziecka. Czytam codziennie. Czytam przy jedzeniu (słyszałam nieraz opinie, że to nieelegancko, ale jakoś nigdy nie dałam się przekonać). Zawsze mam książkę przy łóżku, na wypadek, gdybym nie mogła w nocy spać. Mogę czytać praktycznie wszędzie, bo w hałaśliwych miejscach potrafię się wyłączyć i skupić wyłącznie na tekście. I raczej nie wychodzę z domu bez książki, bo nigdy nic nie wiadomo.

Chwała czytnikom

A teraz dodatkowo technologia pootwierała przede mną kolejne drzwi. A więc po pierwsze: Kindle. Na wieki chwała mu i cześć! Nagle okazało się, że amerykańskie nowości, na które dawniej musiałam czekać tygodniami, zamówiwszy je sobie na eBayu czy innym Amazonie, teraz są mi dostępne jednym kliknięciem. No dobra, może dwoma, bo najpierw trzeba pacnąć palcem w wybrany tytuł, a potem potwierdzić zakup. Ale tak czy siak, cała procedura zajmuje kilka sekund. To chyba, jak dla mnie, największa zaleta czytnika: dostępność wszystkiego wszędzie.

Długo zwlekałam z decyzją o zakupie czytnika i teraz sama nie bardzo rozumiem, dlaczego. Chyba mi się wydawało, że to nie będzie to samo, co papierowe książki albo że źle mi się będzie czytało na takim małym ekranie. Bzdura na kiju. Ekrany czytników są specjalnie tak zaprojektowane, żeby dobrze się na nich czytało – nie bolą ani oczy, ani głowa ani nawet mięśnie od trzymania w rękach jakiejś ciężkiej cegły rozmiarów Anny Kareniny albo Harry’ego Pottera i Zakonu Feniksa. A co do sentymentu do papieru – przecież decydując się na czytnik wcale nie trzeba na resztę życia rezygnować z tradycyjnych książek. To nie jest mecz piłkarski, w którym jak kibicuję jednej drużynie, to znaczy że muszę być automatycznie przeciwniczką drugiej. Można czytać i na Kindle’u i na papierze, żaden problem.

źródło obrazka: www.cytaty.pl

Audiobooki

Idąc dalej – można do tego dołożyć jeszcze audiobooki. I to właśnie jest drugi nowy nawyk, który pomógł mi znacznie zwiększyć ilość przyswajanej literatury. Do audiobooków też długo nie mogłam się przekonać, bo najpierw mi się wydawało, że będzie mi się trudno skupić i pewnie od razu zasnę, a potem się głupio zastanawiałam, czy to w ogóle jest jeszcze czytanie książek, skoro sama nie czytam tylko ktoś mi czyta. Aż w końcu zignorowałam wszystkie te wątpliwości, wykupiłam sobie abonament na Audible i to była jedna z lepszych decyzji ostatnich miesięcy. Audible ma fantastyczną ofertę, dużo naprawdę atrakcyjnych tytułów: nie tylko książki, ale też całą sekcję Audible Originals, a w niej świetną serię The Great Courses – wykłady z różnych dziedzin od historii po teorię science-fiction. Jakby się ktoś zastanawiał, to śpieszę wyjaśnić, że to nie jest wpis sponsorowany przez Audible, chociaż bardzo bym chciała, żeby był.

Zmiana nastawienia

Ogólnie rzecz biorąc zaobserwowałam pewną zmianę w swoim podejściu – przestałam w ogóle zastanawiać się nad tym, który nośnik jest „lepszy” a który „gorszy”. Postanowiłam nie dyskryminować, tylko czytać na czym się da. Jak mam papierowy egzemplarz, to dobrze, a jak mam e-booka, to też dobrze. Jeśli coś, co chcę przeczytać jest dostępne tylko w pdf-ie, to też nie problem, bo mogę sobie przecież przeczytać na komputerze. A jak już mi się zmęczą oczka, to włączę audiobooka i też będzie fajnie. Otoczyłam się literaturą ze wszystkich stron, krótko mówiąc i któregokolwiek urządzenia bym nie włączyła, prawdopodobnie znajdę tam jakąś książkę (no, może oprócz mikrofalówki). I to właśnie dzięki temu stałam się Czytelniczym Potworem (daleki kuzyn Ciasteczkowego).

źródło obrazka: www.freepik.com

Dokonałam jeszcze jednej istotniej zmiany w swoim nastawieniu. Pewnie niektórych rozbawi to, co za chwilę napiszę, bo to może być jedna z najnaturalniejszych rzeczy pod słońcem, ale dla mnie jest czymś całkowicie nowym i uwalniającym. Mianowicie po raz pierwszy w życiu dałam sobie prawo niekończenia tych książek, których nie mam ochoty kończyć. Do tej pory zawsze wydawało mi się, że moim obowiązkiem jest skończyć czytać to, co zaczęłam i w efekcie zdarzało mi się męczyć tygodniami z jakąś pozycją, a po skończeniu jej nie czuć nic poza ulgą, że wreszcie mam ją z głowy. W momencie, kiedy powiedziałam sobie, że wcale nie muszę się tak męczyć z czymś, co mi się nie podoba, poczułam się wolnym człowiekiem. W każdej chwili mogę rzucić w kąt nieciekawą książkę (czytnikiem nie rzucam, żeby nie było) i zacząć coś nowego. Tak prawdę mówiąc, to bardzo rzadko korzystam z tego przywileju i raczej wszystko i tak doczytuję do końca (no chyba, że coś mnie wybitnie zirytuje) – ale samo danie sobie tego prawa zmieniło jakość mojego życia.

Kwestia nawyku

Piszę o tym wszystkim głównie dlatego, że ostatnio coraz częściej natykam się na wypowiedzi osób, które dziwią się, że nie zdążyły zrobić podczas przymusowej izolacji tego wszystkiego, co zamierzały zrobić i zastanawiają się, jak to możliwe, skoro było tyle wolnego czasu. No i mam wrażenie, że znam odpowiedź na to pytanie, więc postanowiłam się nią podzielić ze światem. To nie jest kwestia czasu. To kwestia nawyku. Bez odpowiednich nawyków – czy to w temacie czytania czy w jakimkolwiek innym – możemy dostać do dyspozycji cały czas dostępny we wszechświecie, a i tak nie zabrać się za nic konstruktywnego, tylko przebimbać go przed ekranem. Wiem, co mówię. Been there, done that.

Budowanie nawyków, na szczęście, zostało już dość dokładnie zbadane i można samemu nauczyć się, jak to robić. Jeśli temat kogoś interesuje to zapraszam do przeczytania mojego artykułu na Wywrocie, gdzie ostatnio wypisuję rozmaite mądrości pod pseudonimem Siffu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *