literatura,  recenzje

Szkoda, że to wszystko już było – recenzja powieści „The Last Chairlift” Johna Irvinga.

Ostatnia duża powieść

W jednym z niedawnych wywiadów John Irving ogłosił, że The Last Chairlift to jego ostatnia duża powieść. O ile pisać – zapewnił – zamierza tak długo, jak długo będzie w stanie utrzymać w dłoni pióro, to ta formuła – potężnej, kilkusetstronicowej powieści, opowiadającej losy bohatera na przestrzeni kilku dekad – ma już być dla niego zamknięta. Wiadomość, która nas – oddanych czytelników, fanów i wyznawców ze wszystkich zakątków świata – bardzo mocno smuci, choć jednocześnie wydaje się przecież zrozumiała. Ponad osiemdziesięcioletni pisarz o tak imponującym dorobku ma w końcu prawo myśleć o swojej spuściźnie w kategoriach całości, którą chce zwieńczyć jakimś mocnym akcentem.

Pytanie brzmi – dlaczego akurat tym akcentem?

Ponieważ będę się w tym artykule trochę znęcać nad rzeczoną powieścią, czuję się obowiązku już na wstępie uczynić wyznanie: John Irving to mój ulubiony pisarz. Nie: „jeden z ulubionych”. Nie: „należący do grona tych, których twórczość cenię”. Nie. Absolutnie ulubiony, a wręcz umiłowany, wybrany spośród milionów, mój osobisty numer jeden na świecie, wyprzedzający w przedbiegach wszystkich innych kandydatów na to zaszczytne stanowisko. Jednoroczna wdowa, Regulamin tłoczni win, Hotel New Hampshire czy Świat według Garpa to jedne z najważniejszych książek całego mojego dotychczasowego życia; to pozycje, które chyba na zawsze zmieniły dla mnie standardy tego, co rozumiem pod hasłem „dobra powieść”. Czynię to wyznanie chyba głównie po to, by zilustrować poziom moich oczekiwań: odkąd tylko pojawiają się zapowiedzi kolejnej książki Irvinga, jestem jak dziecko, które czeka na Gwiazdkę. Więc nikogo nie powinien dziwić również ogrom mojego rozczarowania, kiedy tylko coś pójdzie nie tak. A tu niestety poszło.

Pisarz w rodzinie seksualnych odmieńców

The Last Chairlift to historia Adama Brewstera – pisarza i scenarzysty, żyjącego w nietypowej i oryginalnej rodzinie pełnej seksualnych odmieńców. Jego mama – instruktorka narciarstwa imieniem Ray – żyje w związku z kobietą (Molly), co nie przeszkadza jej wyjść za mąż za młodego nauczyciela i zapalonego piechura śnieżnego (lepsze określenie nie przychodzi mi do głowy na przetłumaczenie słowa „snowshoer”) – Elliota, który sam początkowo określa się jako homoseksualista, by w połowie powieści zmienić płeć. Nie jest to jednak zwykłe małżeństwo dla pozorów, które ma umożliwić obojgu eksplorowanie własnej seksualności na innych terytoriach – ani przez chwilę nie mamy wątpliwości, że Ray i Elliot bardzo się kochają, dbają o siebie nawzajem i mają ze sobą mnóstwo wspólnego (zwłaszcza zamiłowanie do sportów i aktywności fizycznej). W końcu, jak powtarza Ray swojemu synowi: „jest więcej niż jeden sposób na to, by kochać ludzi”. Do rodziny należą również: Nora – kuzynka Adama oraz jej partnerka Em – pantomimistka, która w pewnym momencie życia przestała mówić i od tamtej pory komunikuje się z otoczeniem wyłącznie przy pomocy gestów. Nora z kolei tak świetnie nauczyła się interpretować jej pantomimę, że we dwie są w stanie przekazać właściwie wszystko – wkraczają więc ze swoim pantomimiczno-komentatorskim numerem na sceny klubów Nowego Jorku, gdzie udaje im się odnieść niemały sukces. Na tle swojej barwnej rodziny to Adam jest zatem odmieńcem: jedyną osobą heteroseksualną w swoim otoczeniu.

Gdzie jest fabuła?

Punkt wyjścia, jak widać, jest kapitalny – oryginalna, pokręcona i bardzo zżyta rodzina pełna ekscentrycznych postaci. Niestety, z tego punktu wyjścia nie wykluwa się żadna sensowna fabuła. Towarzyszymy Adamowi przez kilka dekad jego życia, obserwujemy mniej lub bardziej oderwane od siebie wydarzenia i sceny (niektóre, oczywiście, absolutnie fenomenalne, utrzymane w tym wyrazistym, pełnym tragikomicznego absurdu stylu, który Irving opanował do perfekcji – patrz: śmierć dziadka na weselu), w tle rozwija się historia Ameryki od czasów powojennych aż po współczesność – i tyle. Zupełnie zabrakło jakiegoś nadrzędnego fabularnego wątku, który połączyłby te wydarzenia w spójną całość. Czegoś, co sprawiłoby, żebyśmy chcieli doczytać tę historię do końca.

Stare wątki w starej odsłonie

Drugi problem z tą powieścią jest taki, że właściwie wszystko, co autor nam tu serwuje, znamy z jego wcześniejszych książek. John Irving znany jest z tego, że uparcie wraca do swoich ulubionych tematów, wątków i motywów – i do tej pory zawsze to u niego świetnie grało. Trochę na tym, zresztą, polega czytanie Irvinga, że można wychwytywać te stare motywy w nowych odsłonach, obstawiać czy w kolejnej powieści wystąpią pisarze, zapaśnicy, transseksualiści, niedźwiedzie, dzieci szukające rodzica, rodzice, którzy stracili dziecko, prostytutki czy może karły. Ale tu autor jakby przekroczył jakąś granicę, za którą nie ma już nic nowego do dodania. To już nie są stare tematy w nowych odsłonach – to są stare tematy w starej odsłonie, niestety. Przez całą książkę nie mogłam pozbyć się wrażenia, że gdzieś już to wszystko wcześniej czytałam. Że autor nie wymyślił nic nowego, tylko przepisał jeszcze raz jakieś swoje stare materiały. Serio – jeśli czytaliście wcześniejsze powieści Irvinga, to tak jakbyście czytali i tę.

John Irving (fot. Derek O’Donnell)

Na wypadek, gdyby ktoś nie dowierzał i potrzebował w tym miejscu konkretnych przykładów oto i one: mamy tu po raz kolejny wątek bohatera poszukującego swojego prawdziwego ojca (czyli Irvingowy klasyk i jego najbardziej autobiograficzny wątek, który najpełniej wybrzmiał w Zanim Cię znajdę); mamy sportowca, który jest dla bohatera mentorem oraz zastępuje mu ojca i w pewnym momencie zmienia płeć (zupełnie jak niezapomniana Roberta ze Świata według Garpa); mamy osobę niemą z wyboru (jak jamesjanki z Garpa, choć Em – na szczęście – nie ucina sobie języka), mamy ludzi, którzy nigdy nie urośli (jak Owen Meany albo Lilly z Hotelu New Hampshire), mamy epidemię AIDS (o wiele lepiej i mocniej opisaną we W jednej osobie) i sprzeciw wobec wojny w Wietnamie (który z kolei znacznie lepiej i mocniej wybrzmiał w Modlitwie za Owena). W ogóle, jeśli chodzi o ten specyficzny ironiczno-złośliwy komentarz na temat wydarzeń politycznych, to on również wraca u Irvinga we wciąż kolejnych odsłonach – w tym wypadku uprawiają go na scenie Nora i Em – i ja osobiście bardzo go cenię i za każdym razem na niego czekam. Więc ogólnie bardzo fajnie, że obrywa się w tej książce, między innymi, Ronaldowi Reaganowi za homofobię i bierność podczas epidemii AIDS, kościołowi katolickiemu za tuszowanie pedofilii oraz Donaldowi Trumpowi – za całokształt. No, ale, co tu dużo gadać: zarówno Owen Meany w swoich artykułach, jak i Ketchum z Ostatniej Nocy w Twisted River uprawiali ten komentarz znacznie lepiej.

Rzecznik mniejszości seksualnych

Wielką zasługą Johna Irvinga jest to, że od wielu lat – a właściwie dekad – pozostaje niezłomnym, gorliwym i wytrwałym adwokatem wszelkich mniejszości seksualnych. Cała jego twórczość jest, w pewnym sensie, jednym wielkim wezwaniem do tolerancji i zrozumienia, apoteozą inności, gloryfikacją odmiennych modeli życia. Słowem: John Irving niósł tęczową flagę, zanim stało się to modne – i niesie ją dalej (a reszta świata dopiero zaczyna go doganiać). W The Last Chairlift po raz kolejny zdaje się zadawać pytania o normalność i odmienność – o to, dlaczego jesteśmy do tych konceptów tak mocno przywiązani i o to, co nam one dają. I po raz kolejny pokazuje, jak bardzo poszerzają się horyzonty, kiedy wyrzucamy te koncepty za okno. Tworzy postaci, których nie da się nie pokochać – za ich złożoność, wrażliwość, ciepło, mądrość oraz niedoskonałość i ludzką omylność. Sprawia, że przytrafiają im się okropne rzeczy – a nam, czytelnikom, pękają serca. I dopiero na koniec orientujemy się, jak pięknie przy okazji kwestionuje heteronormę.

Zamknę tę recenzję refleksją, która nasunęła mi się gdzieś w połowie lektury The Last Chairlift: gdyby to była pierwsza, a nie piętnasta z kolei powieść Irvinga, zapewne wszystko w niej uznałabym za genialne i wyjątkowe. Bo i robi w niej przecież autor dużo naprawdę świetnych rzeczy; problem polega na tym, że on wszystkie te rzeczy zrobił już wcześniej – i to znacznie lepiej. Po prostu wygląda na to, że tą swoją ostatnią dużą powieścią John Irving nie zdołał dogonić własnego geniuszu. No cóż. Jeden zero dla geniuszu.

John Irving The Last Chairlift

Wydawnictwo Simon & Schuster 2022

Kindle Edition

Obrazek główny pochodzi ze strony: freepik. com

Zdjęcie Johna Irvinga pochodzi z oficjalnej strony autora: www.john-irving.com

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *