literatura,  recenzje

Tłumacze i rewolucja. Recenzja powieści „Babel, czyli o konieczności przemocy” Rebekki F. Kuang

Oksford, języki i sztabki

Oto Babel – prestiżowy Instytut Translatoryki w Oksfordzie, w nieco tylko alternatywnej i fantastycznej wersji wiktoriańskiej Anglii. To tam, w tajemniczej i niedostępnej wieży, tłumacze ze wszystkich stron świata trzymają pieczę nad największym skarbem i bogactwem Imperium Brytyjskiego: zaczarowanymi sztabkami srebra, których moc płynie z tego, co gubi się w tłumaczeniu. Potęga sztabek jest praktycznie niewyczerpana i tak różnorodna, jak umysły i umiejętności produkujących je tłumaczy. Cała sztuczka polega na tym, żeby w różnych językach wyszukiwać takie pary wyrazów, które pozornie znaczą to samo, lecz którym w przekładzie coś umyka. I właśnie to, co umyka ma magiczne działanie – może coś stworzyć albo zniszczyć, coś umocnić albo nadwątlić, coś rozświetlić, uwypuklić, ukryć albo nawet doprowadzić do eksplozji. Praktycznie wszystko, co w kraju dobrze funkcjonuje – od silników pociągów po szpitale – opiera się na magicznej mocy sztabek. Rola tłumaczy jest zatem w tej rzeczywistości kluczowa – żeby jakąkolwiek sztabkę wyprodukować i uaktywnić, trzeba być na tyle biegłym w dwóch językach, żeby móc pojąć umykającą w tłumaczeniu część znaczenia.

Jak stworzyć tłumacza

Imperium, którego funkcjonowanie tak bardzo uzależnione jest od pracy wąskiej grupy specjalistów, musiało, oczywiście, znaleźć sposób na to, by zapewnić sobie stały dopływ siły roboczej. Przedstawiciele Instytutu wyszukują we wszystkich zakątkach świata utalentowane językowo dzieci, które po osiągnięciu odpowiedniego wieku (to znaczy wtedy, kiedy mówią już płynnie w ojczystych językach) zabierane są do Anglii i dalej wychowywane i kształcone w języku angielskim. Następnie trafiają do Babel – najpierw jako studenci, potem jako pracownicy, których wiedza i umiejętności wykorzystywane są ku chwale i sile Imperium Brytyjskiego. O dobrobycie ich ojczyzn (które zresztą na ogół słabo pamiętają) zdaje się nie myśleć nikt.

Nasz główny bohater, Robin Swift, to właśnie jedno z takich dzieci. Urodzony w Kantonie i wcześnie osierocony przez matkę, zostaje zabrany do Anglii przez tajemniczego opiekuna, który od tej pory konsekwentnie będzie przygotowywał go do studiów i kariery translatorskiej. Towarzyszymy Robinowi na wszystkich etapach jego dojrzewania – od najwcześniejszego dzieciństwa w Chinach, przez lata spędzone w domu opiekuna aż po wyczekiwane studia w Babel, gdzie w końcu ma zacząć robić to, do czego został przeznaczony. Jednak tuż po wstąpieniu do Instytutu Robin spotka kogoś, kto sprawi, że zacznie kwestionować cały znany sobie świat i fundamenty, na jakich go postawiono. Zacznie dostrzegać niesprawiedliwość, nierówności rasowe i społeczne, wyzysk i krzywdzącą hierarchię relacji kolonialnych. A kiedy raz się to wszystko zobaczy, to nie da się już tego przestać widzieć. I nagle bycie trybikiem tej machiny przestaje być tak kuszącą perspektywą.

Traktat w przebraniu fantastyki

Rebecca Kuang napisała bardzo poważną książkę – a wręcz cały postkolonialno-przekładoznawczy traktat – i ukryła ją za pstrokatą fasadą fantastyki. Ciężar tematyczny tej powieści jest wręcz porażający: znajdziemy tu akademickie teorie na temat przekładu i literatury, znajdziemy analizę stosunków rasowych i klasowych, kwestię wyzysku ekonomicznego, skomplikowane i zagmatwane relacje gospodarczo-kulturowo-językowych wpływów. Jest tego tyle, że szczerze mówiąc aż przytłacza, jako recenzentka nie bardzo wiem, z której strony to ugryźć, jak pisać o powieści, która próbuje dotknąć jednocześnie chyba wszystkich problemów współczesnego świata. Każda z tych kwestii z osobna wydaje mi się pasjonująca, każda jest warta uwagi albo wręcz osobnej książki, ale wrzucone wszystkie na raz do alternatywnego świata, w którym mam jeszcze do tego śledzić losy bohatera, który przez trzy czwarte życia sam nie wie, o co walczy, to jednak trochę za dużo. Nawet teraz, pisząc te słowa, czuję lekkie zawroty głowy, bo wiem, że nie mogę tak po prostu prześlizgnąć się po tych wszystkich tematach – a na wgłębienie się w każdy z nich nie ma przecież w zwykłej recenzji miejsca. Cóżeś mi uczyniła, Rebecco Kuang?

Język zasobem, tłumacz bohaterem

Nie zrozumcie mnie źle – ja tę książkę naprawdę bardzo doceniam. A już szczególnie doceniam sam koncept uczynienia z języka zasobu, który przekłada się na realne, namacalne bogactwo narodu – no przecież to jest symboliczne mistrzostwo świata! Nie da się chyba, będąc człowiekiem w jakikolwiek sposób związanym z językiem czy tłumaczeniami, nie pokochać już samego pomysłu na ten świat. Świat, w którym tłumacze są najważniejszymi i najbardziej pożądanymi specjalistami i od pracy których zależy funkcjonowanie całego Imperium. Świat, w którym język w całkiem fizyczny, realny sposób kreuje rzeczywistość. Jestem pewna, że tłumacze we wszystkich zakątkach kuli ziemskiej zaczytują się tą powieścią, ukradkiem ocierając łzy wzruszenia. Tłumacze bohaterami! (Szkoda tylko, że polski wydawca, decydując się na wydanie tak doniosłej powieści o tłumaczach, nie uhonorował przy okazji świetnej roboty swojego własnego tłumacza, Grzegorza Komerskiego i nie umieścił jego nazwiska na okładce).

Odmieńcy w Oksfordzie

Nie da się również nie docenić całego postkolonialnego wydźwięku tej powieści. Jej teza jest jasna i stanowcza: język jest uwikłany w relacje władzy, a używany zgodnie z interesami Imperium umacnia status quo i hierarchię kultur i narodów. Jako tłumacz masz zatem dwie drogi: jesteś z nimi albo przeciwko nim. Bierność albo kontestacja. Trybik w machinie albo rewolucjonista. Nie ma rozwiązań pośrednich.

Rebecca F. Kuang (żródło zdjęcia: fabrykaslow.com.pl)

Dla zilustrowania tej tezy Rebecca Kuang bardzo świadomie kreuje świat, w którym bohaterowie i ich relacje reprezentują skomplikowane zależności rasowe, narodowościowe i płciowe swojej epoki. Czwórka głównych bohaterów – czyli Robin i jego przyjaciele: Ramy, Letty i Victoire – zmaga się z rzeczywistością, do której nikt z nich nie pasuje. Anglia w ogóle, a Oksford w szczególności jest światem białych mężczyzn, więc każde z nich doświadcza w nim dyskryminacji na nieco inny sposób. Dziewczyny muszą ubierać się jak chłopcy, żeby nie rozpraszać kolegów (Babel jest jedynym instytutem na uczelni, który w ogóle przyjmuje kobiety) i nie mogą same wchodzić do wielu miejsc (np. do kawiarni czy muzeów) – przy czym inaczej jest traktowana biała Angielka Letty, a inaczej czarnoskóra Haitanka Victoire (której, na przykład, gospodyni mieszkania nie pozwala korzystać ze wspólnej łazienki). Obaj chłopcy często brani są za służbę, z tym że Robinowi, który ma jaśniejszą skórę, jest znacznie łatwiej niż Hindusowi Ramiemu. Prowadzi to również do wielu napięć i konfliktów wewnątrz samej grupy – z jednej strony nasi bohaterowie rozumieją się nawzajem jako outsiderzy, ale z drugiej na jakimś poziomie każdy z nich czuje, że jest ze swoim doświadczeniem wykluczenia całkiem sam.

Muszę w tym miejscu dodać, że samym postaciom czegoś w tej powieści, niestety, zabrakło. Mam wrażenie, że autorka tak bardzo skoncentrowała się na oddaniu za ich pomocą skomplikowanej sieci zależności rasowych, narodowościowych i płciowych, że nie starczyło już miejsca na ich indywidualne osobowości. Bohaterowie są więc przede wszystkim tym, co reprezentują – i tu najbardziej, oczywiście, obrywa się Letty, jedynej białej osobie w tym towarzystwie. Wciąż oskarżana jest przez pozostałych o to, że czegoś nie rozumie, że jej poglądy i postawa podtrzymują status quo, że jej myślenie jest zachowawcze – i szczerze mówiąc konstrukcja tej postaci najbardziej mnie zirytowała. Z jednej strony Letty jest dla mnie psychologicznie i historycznie zrozumiałą bohaterką – tak, biała dziewczyna w tych czasach, produkt swojego środowiska i swojej epoki, tak by właśnie myślała i postrzegała świat. Z drugiej strony mamy podobno uwierzyć w jej nieprzeciętną inteligencję, która zapewniła jej miejsce na prestiżowej uczelni, więc może wystarczyłoby, żeby przyjaciele nieco więcej z nią rozmawiali, żeby poszerzyć jej horyzonty i uwrażliwić na inny punkt widzenia? Trochę więc mnie to zdenerwowało, kiedy wszystko skończyło się tak, jak się skończyło i Letty zrobiła to, co zrobiła (to taka niezgrabna próba uniknięcia spojleru), bo mam wrażenie, że od początku była kreowana na najsłabsze ogniwo tej paczki i autorka zupełnie nie dała jej szans.

Co to było właściwie?

Przebrnięcie przez Babel to niemałe wyzwanie – książka ma ponad siedemset stron i jeszcze w dodatku część historii opowiedziana jest w formie przypisów. Do których w polskim wydaniu dodane zostały przypisy tłumacza, bo przecież wielu etymologicznych wywodów, które w oryginale dotyczyły angielszczyzny nie dałoby się tak po prostu przełożyć na język polski. To wszystko razem sprawia, że czytając Babel momentami miałam wrażenie, że czytam książkę naukową, a nie fantastyczną. Co jest mieszanką na tyle szczególną, że zostawiło mnie z niemałą zagwozdką. Co ja przeczytałam właściwie? Podobało mi się czy nieszczególnie? O ile trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć na te pytania, nie mam wątpliwości, że Rebecca Kuang napisała książkę ważną, doniosłą i mądrą – i zawarła w niej mnóstwo najważniejszych tematów współczesnej humanistyki. Pewnie, że nie jest to książka pod każdym względem doskonała – ale niewykluczone, że jest jednym z najważniejszych wydarzeń literacko-wydawniczych ostatnich miesięcy.

Rebecca F. Kuang Babel, czyli o konieczności przemocy

Tłumaczenie: Grzegorz Komerski

Wydawnictwo Fabryka Słów, 2023


Jeśli podoba Ci się nasz blog i chcesz nas wesprzeć, możesz postawić nam wirtualną kawę: buycoffee.to/naszanisza.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *