Trupy, koty i mazurskie jeziora. Recenzja książki „Mamy morderstwo w Mikołajkach” Marty Matyszczak
Na nieznośne upały nie masz jak kryminał.
Kierowana tą życiową mądrością sięgam po najnowszą książkę Marty Matyszczak Mamy morderstwo w Mikołajkach – po tytule wnioskując, że będą trupy, zagadki i mazurskie jeziora. Czyli wszystko to, czego kobiecie czytającej potrzeba do szczęścia na wakacjach.
Prędko okazuje się, że trupy są, w rzeczy samej. Zagadki i jeziora również. Ale czy to aby na pewno jest ten kryminał, który przyniesie ulgę zmaltretowanej skwarem duszy? Hmm…
Nowa seria kryminalna
Fani autorki na pewno z radością przyjmą wiadomość, że swoją najnowszą pozycją Marta Matyszczak zapoczątkowuje nową serię komedii kryminalnych. Po świetnie przyjętych Kryminałach pod psem nadeszła pora na Kryminały z pazurem, w których zamiast psa mamy kotkę, a w roli głównej zamiast detektywa Solańskiego – pewną weterynarkę z Mikołajek. Która wprawdzie nie tyle rozwiązuje zagadki, co dodatkowo mataczy i komplikuje. Poza tym wiele rzeczy pozostaje bez zmian: styl autorki, charakterystyczny humor i zwierzęca – tyle tylko, że tym razem kocia – perspektywa.
Odgrzewany pomysł
Muszę od razu na wstępie wyznać, że kotka (o męsko brzmiącym imieniu Burbur) zupełnie mnie nie zachwyciła. Nie tylko dlatego, że jest wredna i niesympatyczna, ale raczej dlatego, że pomysł, by przedstawić część wydarzeń z punktu widzenia zwierzęcia został zbyt już mocno przez autorkę wyeksploatowany. Trudno pozbyć się wrażenia, że to zagranie to odgrzewana potrawa, niezbyt niestety świeża. Na tym patencie Marta Matyszczak napisała całą poprzednią serię i moim zdaniem – zupełnie wystarczy. Jeśli to ma być nowa seria, to przydałby się jednak jakiś nowy pomysł. Zwłaszcza że ów koci pamiętnik tak naprawdę niewiele wnosi do całej akcji, no i nie oszukujmy się – gdzież tam tej złośliwej Burbur do rezolutnego kundelka Gucia?
Stereotypy i teściowe
Początek powieści zrobił więc na mnie nienajlepsze wrażenie. Z powodu kota, to po pierwsze. A po drugie – z powodu postaci, które wydały mi się, niestety, strasznie stereotypowe. Rozalia Ginter – wspomniana wcześniej weterynarka – wiedzie udane życie rodzinne i zawodowe i szczerze mówiąc nic w niej nie zatrzymuje i jako główna bohaterka wydaje się raczej nieciekawa charakterologicznie. A przynajmniej do momentu, kiedy nie zacznie popełniać przestępstw i ukrywać ich przed rodziną, a zwłaszcza przed mężem – komendantem policji. Bo wtedy robi się jednak trochę ciekawiej.
Aż jęknęłam, kiedy na scenę wkroczyła wścibska i wredna teściowa, obrzydzająca życie żonie swojego jedynego synka. Bo ileż można przeczytać/obejrzeć odsłon tego samego stereotypu? Serio, czasem sobie myślę że teściowe powinny założyć związek zawodowy i oficjalnie walczyć z utrwalaniem ich negatywnego wizerunku w kulturze popularnej. Na szczęście jednak ten wątek doczekuje się dość zaskakującego (i szybkiego) rozwiązania i nie musimy przez całą powieść być świadkami kolejnych, przewidywalnych scenek z tej linii frontu.
Dreptanie w miejscu
Choć początek rozczarowuje i mierzi stereotypami, to trzeba przyznać, że kiedy akcja już się zawiąże i pojawią się matactwa, kłamstwa oraz zwłoki, robi się naprawdę dużo, dużo lepiej. Właściwie gdzieś tak od połowy książka zaczęła mi się umiarkowanie podobać. Główny wątek kryminalny nawet mnie zaskoczył, Rozalia okazała się skrywać pod maską idealnej pani domu mroczne oblicze, a w dodatku w tle namnożyło się sporo postaci o ukrytych planach i niecnych zamiarach. Szkoda tylko, że nie wszystkie wątki zostały rozwiązane (zupełnie nie rozumiem, na przykład, o co chodziło z futrem Niemca…).
Jeśli ktoś szuka więc lekkiej lektury na plażę albo podróż pociągiem, a w dodatku zna i lubi styl Marty Matyszczak, to na pewno nie będzie tą powieścią rozczarowany. Ja trochę jestem rozczarowana, bo szczerze mówiąc, miałam nadzieję, że pióro autorki ewoluuje w jakimś ciekawszym kierunku. Tymczasem ono zdaje się dreptać w miejscu. Mam po lekturze Mamy morderstwa w Mikołajkach bardzo zbliżone odczucia do tych, które towarzyszyły mi przy czytaniu pierwszej części poprzedniego cyklu, Tajemniczej śmierci Marianny Biel (pisałam o nich tutaj). Na pewno nie jest źle i momentami można się ubawić, ale z drugiej strony – jakoś bardzo dobrze też przecież nie jest. Język – zwłaszcza we fragmentach „pisanych” przez kotkę zbyt nachalnie sili się na dowcip i błyskotliwość, humor zbyt toporny i niewyrafinowany. Jak dla mnie spokojnie można by te fragmenty wyciąć i wyrzucić i na pewno całość tylko by na tym zyskała.
Ogólnie książka zostawiła mnie z wrażeniem, jakby została napisana zbyt pośpiesznie, a nawet niechlujnie, w dodatku na „sprawdzonym” patencie – i w efekcie zabrakło jej czegoś istotnego, jakiejś duszy, jakiegoś indywidualizmu. Produkt z taśmy, bardziej niż powieść z krwi i kości.
Marta Matyszczak Mamy morderstwo w Mikołajkach
Wydawnictwo Dolnośląskie 2021