Serialowe wydarzenie roku – tylko jak oni to zrobili? Recenzja „Wielkiej wody”
Wrocław i Powódź Tysiąclecia
Tak się jakoś śmiesznie złożyło, że pojawiłam się we Wrocławiu dosłownie trzy dni przed netfliksową premierą Wielkiej wody, nie mając w ogóle pojęcia, że taki serial powstał. Oczom moim ukazało się miasto oblepione plakatami przedstawiającymi zalane ulice i od razu wiedziałam – to musi być serialowe wydarzenie roku. Serialowe wydarzenie, które – zupełnym przypadkiem – dane mi będzie obejrzeć właśnie tu, w stolicy Dolnego Śląska, w miejscu będącym samym epicentrum tamtej katastrofy i sercem wydarzeń.
Od razu na wstępie czuję się w obowiązku zaznaczyć, że historia Wrocławia i wrocławian zupełnie nie jest moją historią. Dość niewiele mam z tym miastem wspólnego, a w roku 1997 nie miałam z nim wspólnego zupełnie nic. To istotne o tyle, że mam wrażenie, iż odbiór tego serialu musi być różny w zależności od tego, czy i w jakim stopniu Powódź Tysiąclecia osobiście nas dotknęła. Mnie nie dotknęła w ogóle. Pamiętam z tego okresu tylko migawki z telewizji, zbieranie darów dla powodzian i teledysk do Mojej i twojej nadziei. A mimo to emocji i wzruszeń przeżyłam co niemiara. I to ja, elblążanka. Więc co tu dopiero mówić o wrocławianach.
Hydrolożka kontra sztab twardogłowych
Jest lipiec 1997 roku. Fala powodziowa zbliża się do stolicy Dolnego Śląska. Wezwana przez sztab kryzysowy hydrolożka, Jaśmina Tremer (Agnieszka Żulewska), nie ma wątpliwości – to nie może skończyć się dobrze. Powódź do Wrocławia dotrze i będzie mieć katastrofalne skutki, jeśli natychmiast nie zostaną podjęte odpowiednie kroki – takie, jak wysadzenie wałów przeciwpowodziowych w Kętach, niewielkiej miejscowości pod Wrocławiem. Niestety, w pełnym nadętych facetów sztabie prawie nikt nie chce słuchać głosu rozsądku. Praktycznie każdy ma tu jakieś własne powody, by ignorować hydrolożkę – polityczne, wizerunkowe, osobiste albo ambicjonalne.
Z jednej strony towarzyszymy więc Jaśminie w starciu z bandą twardogłowych samców, a z drugiej stopniowo odkrywamy jej osobistą, skomplikowaną historię, jej związki z miastem i zagmatwaną sytuację rodzinną. To właśnie ona – kobieta silna, waleczna i niepokorna, a jednocześnie mocno doświadczona przez życie i wewnętrznie krucha – wysuwa się na pierwszy plan tej opowieści.
Trzy perspektywy
Drugim z trojga głównych bohaterów serialu jest lokalny polityk, Jakub Marczak (Tomasz Schuchardt) – ambitny, inteligentny i wrażliwy facet, wychowujący samotnie dorastającą córkę. Trzecim – mieszkaniec wspomnianych Kętów, Andrzej Rębacz (Ireneusz Czop), który staje na czele oddolnego ruchu społecznego, sprzeciwiającego się wysadzeniu wałów i zalaniu wsi. I właśnie splątanie tych trzech zupełnie różnych historii daje świetny efekt fabularny, bo dostajemy dzięki niemu trzy różne perspektywy: perspektywę naukowców, perspektywę władz i w końcu – perspektywę tak zwanych zwykłych ludzi. I nie da się zaprzeczyć, że każdy ma tu swoje racje.
Filmowcy zatopili miasto?
Historie, które śledzimy na ekranie, to fikcja, rozgrywająca się na tle prawdziwych wydarzeń. Samo tło natomiast odtworzono z takim rozmachem, że trudno oglądając serial nie zadać sobie pytania: ale jak oni to właściwie zrobili? Okazuje się, że – jak mówi reżyser serialu, Jan Holoubek, w jednym z wywiadów, który można obejrzeć w towarzyszącej serialowi produkcji Historie Wielkiej Wody – wykorzystano tu wszystkie możliwe metody produkcyjne i postprodukcyjne znane obecnie branży filmowej (m.in. prawdziwa i generowana woda, dekoracje w wodzie, baseny zbudowane na ulicach, efekty komputerowe). Ten nakład metod i środków przyniósł efekt naprawdę spektakularny. Do tego stopnia, że oniemiały widz przeciera oczy z niedowierzaniem i zastanawia się, czy filmowcy przypadkiem na potrzeby filmu ponownie nie zatopili miasta.
Wrocław jako zbiorowy bohater i duch epoki
Samo miasto – a może raczej jego mieszkańcy – jest jakby dodatkowym, zbiorowym bohaterem tego serialu. I to tym bohaterem prawdziwym, historycznym i faktycznym. Oddano tu wszystko to, co Wrocław pamięta z tamtych dni – nie tylko katastrofę i ludzkie dramaty, ale też ten wspaniały zryw społeczny, łączenie się ludzi w obliczu klęski żywiołowej. Widzimy wrocławian wspólnie umacniających wały przeciwpowodziowe, pomagających sobie nawzajem, ramię w ramię walczących z żywiołem. Te sceny zostały zresztą poprzeplatane fragmentami archiwalnych materiałów filmowych – i efekt naprawdę chwyta za serce.
A do tego jeszcze – co w przypadku produkcji Netflixa już nawet mnie nie dziwi – świetnie oddany duch epoki: ulice, samochody, domy i sklepy jak żywcem wyjęte z lat dziewięćdziesiątych, wąsaci faceci, grunge’owe nastolatki, a w radiu Kult, Homo Twist i Pidżama Porno.
Pełnokrwisty serial katastroficzny
Mimo skomplikowanej strony technicznej całego tego przedsięwzięcia, mimo wysublimowanej, pełnej detali i na pewno czasochłonnej konstrukcji tła akcji, twórcy serialu ani na chwilę nie tracą z oczu tego, co właściwie robią. A robią serial katastroficzny z prawdziwego zdarzenia, mocno osadzony w konwencji i w ramach swojego gatunku. Pełnokrwistą produkcję katastroficzną, świetnie budującą napięcie, oddającą zbliżające się zagrożenie, piętrzącą komplikacje, które nieuchronnie prowadzą nas ku temu, co – jak wszyscy wiemy – musi się wydarzyć. Przez pierwszą połowę serialu kataklizmu jeszcze nie ma, fala dopiero idzie – słyszymy pomruki wody w piwnicach, widzimy mokre ściany budynków, uciekające z kanałów szczury, wzbierające rzeki. W drugiej połowie powódź już jest, katastrofa się wydarzyła – i teraz na jej tle rozgrywają się osobiste ludzkie tragedie. Każdy z głównych bohaterów przeżywa tu swój dramat, każdy usiłuje uratować kogoś bliskiego, kogo wielka woda próbuje mu/ jej odebrać.
„Opowiedzenie” Powodzi Tysiąclecia przy pomocy kanwy gatunku katastroficznego okazało się tak dobrym pomysłem, że w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, dlaczego nikt wcześniej na niego nie wpadł. Autentycznie czuję, że zagrało tu wszystko – produkcja, reżyseria, scenariusz, wykonanie, detale historyczne, aktorzy świetnie dobrani do swoich ról. Doświadczyłam w trakcie seansu całej gamy emocji – od wzruszenia i nostalgii, przez smutek aż po złość. I nie mam żadnych wątpliwości, że to jedna z najlepszych rzeczy, jakie ostatnio widziałam.
Dominika Ciechanowicz