literatura,  recenzje

Trauma, która definiuje na zawsze? „Małe życie” Hanyi Yanagihary – tyrada pełna spojlerów

To, co tu przeczytacie będzie tyradą bardziej niż recenzją, w dodatku tyradą pełną spojlerów. Tyradą na temat książki, za którą zabierałam się od dawna i po której naprawdę dużo się spodziewałam. Małe życie Hanyi Yanagihary swego czasu znajdowało się na szczytach list bestsellerów, było nominowane do wielu prestiżowych nagród literackich i w dodatku zostało ogłoszone najgłośniejszą powieścią 2015 roku w USA. Tymczasem, jak dla mnie, książka okazała się czymś w rodzaju emocjonalnej manipulacji, której daleko do wybitnej literatury.

Opowieść o krzywdzie

Małe życie to historia straszliwej traumy. Głównego bohatera, Jude’a poznajemy jako dwudziestokilkulatka, który po studiach mieszka w Nowym Jorku z trójką najlepszych kumpli. Na początku może się więc wydawać, że będzie to opowieść o grupie przyjaciół wchodzących razem w dorosłość i odkrywających dla siebie różne drogi (mniej więcej coś takiego sugeruje zresztą opis na okładce), ale prędko okazuje się, że to fałszywy trop. Małe życie w całości jest historią Jude’a i jego krzywdy, a Willem, Malcolm i JB są tu zaledwie tłem i jeśli są ważni, to tylko w odniesieniu do głównego bohatera. Wprawdzie towarzyszymy im wszystkim przez jakieś ćwierć wieku i mniej więcej wiemy, co spotyka w życiu pozostałą trójkę – ale ich indywidualne historie nie mają szansy wybrzmieć przy historii Jude’a.

Od samego początku widzimy, że Jude boryka się z poważnymi problemami zdrowotnymi – ma kłopoty z chodzeniem, coś dzieje się z jego rękami i nogami, łapią go ataki straszliwego bólu, a w gorsze dni musi poruszać się na wózku inwalidzkim. Jednocześnie nie chce mówić o tym, co mu się właściwie stało i to połączenie jego problemów zdrowotnych i milczenia na ich temat w pewien sposób determinuje dynamikę całej grupy. Willem, JB i Malcolm próbują chronić Jude’a, jak potrafią, jednocześnie nie narzucając mu się ze swoją opiekuńczością i starając się nie zadawać krępujących pytań – obserwują go uważnie, uczą się dostrzegać sygnały nadchodzących ataków, są w pobliżu, kiedy trzeba wejść po schodach albo pokonać inną przeszkodę. Jego kruchość zdaje się być spoiwem, łączącym ze sobą całą grupę.

Jednak fizyczne rany Jude’a to nic w porównaniu z tymi psychicznymi. Powoli zaczynamy dostrzegać, jak bardzo chłopak jest straumatyzowany i poraniony wewnętrznie – boi się kontaktu fizycznego, wciąż prześladują go demony przeszłości, a poza tym systematycznie się tnie. W końcu staje się dla czytelnika jasne, że w dzieciństwie ktoś straszliwie Jude’a skrzywdził – i właściwie cała reszta powieści jest stopniowym odkrywaniem, kto i jak.

Dzieciństwo wśród potworów

Pomysł na bohatera i fabułę w zasadzie nie jest zły. A nawet jest bardzo dobry – stopniowe odkrywanie źródeł traumy i dochodzenie do prawdy ukrytej głęboko w przeszłości, to może być przecież świetna literatura. Niestety, problem z tą książką polega na tym, że autorka zwyczajnie przedobrzyła i kazała Jude’owi doświadczyć takiej ilości potworności, że w pewnym momencie zupełnie przestajemy w nie wierzyć. Okazuje się że praktycznie wszyscy, których Jude spotykał w dzieciństwie bili go, terroryzowali, wykorzystywali seksualnie albo zmuszali do prostytucji – i to wcale nie jest przesada, kiedy piszę, że wszyscy. Serio: WSZYSCY. Część dzieciństwa Jude spędził w klasztorze i choć jestem ostatnią osobą, która chciałaby bronić kościoła katolickiego i nie mam żadnych wątpliwości, że wielu księży to pedofile – ALE, NA BOGA, CHYBA NIE WSZYSCY?! To jest statystycznie nieprawdopodobne, żeby przez tyle lat Jude nie spotkał tam ani jednego przyzwoitego człowieka. I co braciszek, to kolejny gwałt. Litości!

Po opuszczeniu klasztoru wcale nie jest lepiej i jako dwunasto-trzynastolatek Jude jest już praktycznie weteranem dziecięcej prostytucji, który marzy o emeryturze. Kolejni ludzie, których spotyka na swojej drodze, nawet jeśli początkowo wydają się godni zaufania i już-już zaczynamy myśleć: „okej, ten go w końcu uratuje”, prędzej czy później też okazują się potworami. A trzeba dodać, że jakąś część tej swojej młodzieńczej tułaczki chłopak spędza jednak w standardowych, państwowych ośrodkach opiekuńczych, pełnych wykwalifikowanego personelu – i co, tam też nie spotkałby przez te wszystkie lata nikogo, kto chociaż spróbowałby mu pomóc?

Powieść do czytania emocjami?

Od samego początku widać, że autorka próbuje stworzyć powieść, którą będziemy czytać emocjami – i sięga w tym celu po naprawdę toporne narzędzia. Pisze bohatera, któremu przytrafiają się chyba wszystkie możliwe do wyobrażenia nieszczęścia i potworności, epatuje cierpieniem tylko po to, żeby zmiażdżyć czytelnika. Oczywiście, że współczujemy Jude’owi – tylko, niestety, to współczucie przesłania tu wszystko inne – warsztat literacki, język, konstrukcję fabuły. Pomijając już fakt, że można się tym współczuciem naprawdę szybko zmęczyć – ja, na przykład w pewnym momencie, zamiast cierpieć razem z bohaterem, zaczęłam się zastanawiać, czy może w następnej scenie jeszcze spadnie mu na głowę fortepian, jak w jakiejś kuriozalnej kreskówce.

Hanya Yanagihara. Źródło zdjęcia: lubimyczytac.pl

Problematyczny przekaz

Kolejny problem z tą książką leży na poziomie przesłania. Hanya Yanagihara dość otwarcie mówi w wywiadach, że jej celem było stworzenie postaci, która jest poza zasięgiem pomocy terapeutycznej i psychologicznej; która jest tak bardzo skrzywdzona, że zwyczajnie nie da się jej pomóc. Że chciała opowiedzieć o traumie, której nie da się przezwyciężyć i która na zawsze człowieka definiuje. Jak dla mnie to jest bardzo niedobry przekaz dla świata i ludzi faktycznie zmagających się z traumą. No bo co autorka chciała właściwie tym sposobem osiągnąć – mamy przyjąć do wiadomości, że są ludzie, którym nie da się pomóc i którzy są ze swoim cierpieniem sami i na zawsze zostaną sami? I mogą co najwyżej się pociąć albo powiesić? Przepraszam bardzo, ale to chyba nie jest dobry pomysł, żeby wypuszczać takie przesłanie w świat.

Inna sprawa jest taka, że Jude, jako dorosły człowiek – inteligentny, wykształcony i wrażliwy – odmawia podjęcia jakiejkolwiek terapii czy leczenia psychiatrycznego. Zamiast tego spokojnie i systematycznie tnie się dalej. I tu już chciałam rzucać książką o ścianę. Bo niby skąd wie, że nic mu nie pomoże, skoro nawet nie próbuje? W dodatku w tym późniejszym, dorosłym życiu otacza go naprawdę wielu wspaniałych przyjaciół (z których jeden jest lekarzem, do cholery!) i wszyscy oni widzą cięcia i rany, które Jude sam sobie zadaje – a mimo to NIKT mu nie pomaga? Dlaczego?! Jakim cudem?! Przecież to, co dorosły Jude odstawia, to jest taki poziom autodestrukcji, że każdy normalny przyjaciel/ partner/ opiekun/ mentor/ nauczyciel (ktokolwiek!) powinien natychmiast wysłać go na przymusowe leczenie.

Gdzieś tak od połowy tej książki – dodajmy, że koszmarnie długiej i przegadanej, ale to akurat najmniejszy z jej problemów – kompletnie odłączyłam się emocjonalnie i w ogóle przestało mnie obchodzić, co jeszcze tego biednego nieszczęśnika spotka. Że nie wyjdzie z tej historii żywy, to akurat można obstawiać w ciemno już po pierwszych rozdziałach, a czy wykrwawi się przypadkiem, popełni samobójstwo czy może zeżrą go tygrysy, to już i tak nie robi na czytelniku wrażenia.

Szczerze mówiąc nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak ta powieść może podziałać na kogoś, kto sam zmaga się z traumą albo problemami psychicznymi. I to jest właśnie jej największy problem: może zwyczajnie zaszkodzić i to dokładnie tej grupie społecznej, którą rzekomo próbuje reprezentować. Gdzieś w tym wszystkim autorka zgubiła lub zignorowała dość kluczową dla wszystkich cierpiących ludzi informację – taką, że traumę można (a nawet trzeba!) leczyć.

Hanya Yanagihara Małe życie

Tłumaczenie: Jolanta Kozak

Wydawnictwo W.A.B. 2016

Główny obrazek pochodzi ze strony: freepik.com

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *