,,The Dutch House” Ann Patchett – Baśń o zaginionej matce, dobrej siostrze i złej macosze
Jest rok 1946 i jest facet, który chcąc zrobić niespodziankę własnej małżonce, kupuje dom. A właściwie posiadłość na przedmieściach Filadelfii – tytułowy holenderski dom. Małżonka nie jest zachwycona, podarek ją przygnębia. Wpada w depresję, blednie, chudnie, marnieje w oczach, po czym ucieka do Indii, żeby pomagać ubogim. W holenderskim domu zostawia mężowi dwoje dzieci. Mąż nie jest zachwycony, podarek go przygnębia. Znajduje sobie nową żonę, a potem umiera. Zła macocha wypędza dzieci męża z domu. Dzieci odchodzą, złorzecząc i poprzysięgając zemstę.
Tak, w dużym skrócie, rysuje się zarzewie akcji najnowszej powieści Ann Patchett. Narratorem jest młodsze z wypędzonych dzieci – momentami irytujący w swojej bierności i nieogarnięciu Danny. Centralną relacją powieści jest więź Danny’ego z jego starszą siostrą, Maeve. Dominującymi emocjami: gniew i uraza. Czarnym charakterem par excellence: zła macocha, Andrea. Jeśli wydaje wam się, że z tych elementów dałoby się złożyć baśń, spieszę donieść, że The Dutch House trochę czymś takim właśnie jest – powieścią-baśnią o utraconym dzieciństwie, w której spokojnie można odnaleźć analogie do Jasia i Małgosi czy Kopciuszka. Archetypowe postaci, symboliczne zdarzenia i dzieci zdane na siebie nawzajem. Współczesna baśń obyczajowa dla dorosłych.
Losy Danny’ego i Maeve śledzimy na przestrzeni kilku dekad. Od samego początku – tzn. od momentu zniknięcia matki – Maeve wchodzi w rolę opiekunki młodszego brata i to właśnie ona, po dramatycznym opuszczeniu domu, wpada na genialny pomysł wykorzystania funduszu edukacyjnego, zostawionego Danny’emu przez ojca. Myk polega na tym, że fundusz ma pokryć edukację Danny’ego i dwóch córek Andrei, niezależnie od tego, czego i jak długo będą się uczyć (Maeve się nie załapuje, bo w momencie powstania funduszu skończyła już szkołę). Ponieważ Andrea odziedziczyła po mężu wszystko i nie dała pasierbom ani grosza, jedynym sposobem zemszczenia się na niej jest wyczerpanie funduszu, tak żeby niewiele zostało dla jej córek. Danny musi więc zdobyć najdroższe możliwe wykształcenie.
I tym sposobem Danny, który wcale nie chce zostać lekarzem, zostaje lekarzem.
Strasznie mnie ubawił ten wątek. Ubawiło mnie to, jak bardzo Danny pozwala sobą manipulować (wzrusza obojętnie ramionami i kończy ze świetnymi stopniami szkołę medyczną, bo mu siostra kazała, ale tak naprawdę to mu wszystko jedno) i jak bardzo zawzięta jest Maeve, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie dobro czyni. Nikomu tak naprawdę nie zależy na tym, żeby Danny został lekarzem. Danny’emu nawet do głowy nie przychodzi, żeby wykonywać ten zawód – od dziecka wie, że chce handlować nieruchomościami, tak samo jak ojciec. Skutkiem ubocznym manipulacji Maeve jest więc agent nieruchomości, który w razie potrzeby potrafi uratować komuś życie, albo chociaż złożyć kończynę. Nie ma tego złego…
Drugą, obok wątku kombinacyjno-edukacyjnego, mocną stroną powieści jest postać samej Maeve. Widzimy ją wyłącznie oczami Dannyego, który wystawia starszej siostrze coś w rodzaju pomnika – uwielbia ją bezkrytycznie i absolutnie, czemu trudno się dziwić, skoro to właśnie ona od dzieciństwa jest jedynym stałym i niezawodnym elementem jego życia. To co widzi Danny, to jej poświęcenie, miłość i odpowiedzialność, a to co czytelnik wyłapuje między wierszami, to tłumiona złość i nigdy nieopuszczające jej pragnienie zemsty. Daje to razem naprawdę nietypową mieszankę, postać Maeve intryguje od początku do końca. Szkoda tylko, że nie dowiadujemy się więcej o jej życiu prywatnym – pod tym względem książka zostawia czytelnika z dużym niedosytem, z poczuciem, że czegoś zabrakło i że najciekawsza postać nie została do końca opowiedziana.
A teraz o tym, co w moim odczuciu w The Dutch House nie zagrało. Po pierwsze: matka uciekająca do Indii celem niesienia pomocy ubogim. Pomysł od początku wydał mi się kuriozalny – ktoś, kto ma rzekomo tak wielkie serce, że oddałby żebrakowi ostatnią koszulę, nie porzuciłby przecież bez słowa wyjaśnienia własnych dzieci. Kompletnie mnie to nie przekonało, cały czas miałam nadzieję, że okaże się, że Elena robi jednak w życiu coś mniej altruistycznego, a bardziej egoistycznego, że odeszła, by realizować jakieś pasje i spełniać własne marzenia, a nie dzień w dzień nalewać bezdomnym zupę w przytułku. Może czegoś tu nie rozumiem, ale wydaje mi się to bezsensownym zmarnotrawieniem wywalczonej z trudem wolności.
Po drugie: Danny jako narrator, nie widzący dalej niż czubek własnego nosa. Mam wrażenie, że powieść dużo by zyskała, gdyby Ann Patchett zdecydowała się na narrację trzecioosobową i dała nam wgląd w życie wewnętrzne innych postaci. Bo życie wewnętrzne Danny’ego nie jest, niestety, szczególnie ciekawe. On sam nie jest szczególnie ciekawy. Chyba wolałabym przeczytać tę samą historię opowiedzianą z innej perspektywy.
Nie ukrywam, że dużo spodziewałam się po prozie Ann Patchett i chyba dlatego czuję się tą pozycją lekko rozczarowana. To pierwsza książka tej autorki, po którą sięgnęłam, a zrobiłam to głównie dlatego, że non stop wpadało mi gdzieś w oko jej nazwisko, więc postanowiłam w końcu przekonać się, kto zacz. Internet roi się od fanów Ann Patchett, którzy uważają ją za jedną z najwybitniejszych współczesnych powieściopisarek amerykańskich, jej kolejne książki systematycznie docierają na szczyty list bestsellerów. Dlatego spodziewałam się powieści wybitnej i porywającej. The Dutch House nie jest, w moim odczuciu, powieścią ani wybitną ani porywającą. Jest niezłym czytadłem, dobrze skonstruowanym i sprawnie napisanym. Przyjemną lekturą, która jednak nie porusza we mnie żadnej głębszej struny i niewiele po sobie zostawia.
Ann Patchett, The Dutch House, Wydawca: Harper, 2019, str. 352.
2 komentarze
joly_fh
Spróbuj „Bel canto” tej autorki albo „Stan zdumienia”
dominika
Spróbuję, dziękuję!