Cormoran Strike i zaginiona lekarka, czyli recenzja „Niespokojnej krwi”
Transfobiczna afera
Niespokojna krew to piąta część cyklu kryminalnego o detektywie Cormoranie Strike’u i jego partnerce Robin Ellacott. To również książka, o której grzmiało w sieci już na wiele tygodni przed premierą i choć najchętniej zignorowałabym całą tę transfobiczną aferę i skupiła się na błyskotliwych detektywach i ich śledztwach, to jednak budzi się we mnie poczucie, że tak się, niestety, nie da. Żyjemy w czasach, które, po pierwsze, na każdym kroku przypominają nam, że nasi idole to też tylko ludzie, a po drugie mocno utrudniają oddzielenie autora od dzieła, a dzieła od kontekstu. Gdyby to wszystko działo się trzydzieści czy pięćdziesiąt lat temu, prywatne wypowiedzi pisarzy zarezerwowane byłyby dla grona ich najbliższych znajomych i nawet nie wiedzielibyśmy, że autor/ autorka pozwala sobie na nietaktowne komentarze czy niesmaczne żarty. I moglibyśmy ze spokojnym sumieniem dalej go/ ją podziwiać. Ale dziś te prywatne wypowiedzi może śledzić cały świat i jeśli tak się złoży, że są one, w najlepszym razie niefortunne, w gorszym – krzywdzące, to robi się kłopot. Bo wiedząc to, co wiem, nie mogę już tego przestać wiedzieć. Chociaż naprawdę bardzo bym chciała.
Mowa, oczywiście, o J.K. Rowling i serii jej wypowiedzi w mediach społecznościowych na temat osób transpłciowych. Wypowiedzi, które rozwścieczyły społeczność LGBT+ i przykleiły pisarce łatkę transfobki. Osobiście chcę wierzyć, że więcej w tym wszystkim było niefrasobliwości i nieprzemyślanego plecenia głupstw niż wrogości i złej woli, ale tak czy inaczej mleko się rozlało i pozostawiło lekki niesmak.
Cała afera wiąże się z Niespokojną krwią w ten sposób, że książka ukazała się w jej apogeum (Robert Galbraith to pseudonim J.K. Rowling) i że występuje w niej seryjny morderca, Dennis Creed, który przebiera się za kobietę. Czyli w sumie nic wielkiego i gdyby nie kontekst, trudno byłoby doszukać się w powieści jakichś szczególnie kontrowersyjnych treści. Ale kontekst sprawia, że wspomniana postać odczytywana jest jako kolejny dowód na transfobię autorki.
Harry Potter i wewnętrzny sprzeciw
Piszę o tym chyba głównie dlatego, że nie bardzo umiem sobie z tą informacją poradzić, czuję zgrzyt, dysonans i wewnętrzny sprzeciw. Bo przecież cykl o Harrym Potterze był swego rodzaju zakamuflowaną lekcją tolerancji. Hogwart był miejscem otwartym dla wszystkich: mugolaków, wilkołaków, półolbrzymów i innych odmieńców. Mało tego – ludzie byli gotowi walczyć i ginąć za tę otwartość, tolerancję i równość, kiedy Lord Voldemort i jego Śmierciożercy próbowali zarezerwować dostęp do magii dla potomków wybranych rodzin czystej krwi. Co najmniej dwie wojny przetoczyły się przez magiczny świat w tej sprawie i raczej nie było wątpliwości, kto miał w nich słuszność. I twórczyni tego całego świata miałaby mieć w realu jakieś uprzedzenia? Ja bardzo przepraszam, ale mi się to nie mieści w głowie.
Co się stało z Margot Bamborough?
Wróćmy jednak do Niespokojnej krwi. Tym razem para detektywów rozwiązuje zagadkę sprzed blisko czterdziestu lat. Córka zaginionej wówczas kobiety prosi o pomoc w odkryciu, co tak naprawdę stało się z jej matką – młodą lekarką, Margot Bamborough, która pewnego deszczowego wieczoru wyszła z pracy i w drodze do pobliskiego pubu, gdzie czekała na nią koleżanka, zniknęła bez śladu. Jedną z możliwości – tą najpowszechniej akceptowaną przez publikę – jest to, że Margot została zamordowana przez Denisa Creeda, mordercę mającego na koncie wiele ofiar i skazanego na dożywocie. Ale ciało lekarki nigdy nie zostało odnalezione, więc nikt nie potrafi tego udowodnić. A w dodatku pierwszy detektyw, który w latach siedemdziesiątych zajmował się tą sprawą… oszalał. Cormoran i Robin podejmują się zadania przekonani, że szanse na odkrycie prawdy są dość nikłe.
Kryminał dobry, ale przegadany
Rozgrzebywanie przeszłości skutkuje ujawnieniem wielu nowych poszlak, dawnych tajemnic i niezaleczonych ran; nowe tropy przeplatają się z tymi dawno porzuconymi, a postaci dramatu – zarówno te, które nadal żyją, jak i te zmarłe – odsłaniają niejeden sekret. Historia zaginionej Margot jest naprawdę wciągająca, zaskakująca i satysfakcjonująca i śmiało można powiedzieć, że Niespokojnej krwi – jako kryminałowi – niczego nie brakuje.
Są jednak rzeczy, których ma w nadmiarze. Jedną z nich są szczegóły pozostałych spraw prowadzonych w tym samym czasie przez agencję detektywistyczną Strike’a i Robin. Jak dla mnie zupełnie zbędne. W rezultacie sceny istotne dla dochodzenia w sprawie zaginięcia Margot przeplatają się z nużącym śledzeniem niewiernych małżonków czy poszukiwaniem nadawców anonimowych przesyłek. Jest tego zdecydowanie za dużo i pozostawia z wrażeniem, że książka jest trochę przegadana.
Problem z Robin
Drugą sprawą jest Robin i szczegóły jej życia prywatnego, których jest – nie tylko w tej książce zresztą, ale w całym cyklu – o wiele za dużo. Życie prywatne Robin jest bowiem tak banalne, że bez większego wysiłku można przewidzieć, co jej się przytrafi i wszystkie kolejne sceny, w których występuje jej konwencjonalna rodzina i bufonowaty narzeczony (który w kolejnych częściach awansuje na męża, a w końcu – byłego męża) są zwyczajnie nudne. Odetchnęłam z ulgą, kiedy wydawało się, że Matthew w końcu zniknie z horyzontu, bo ileż można przeczytać scen, kończących się niemal identyczną kłótnią o Cormorana Strike’a. Niestety, w piątej części Matthew wciąż do końca nie znika – sprawa rozwodowa ciągnie się miesiącami, a rodzice rozwodzącej się pary nadal mieszkają w tym samym miasteczku. Obawiam się więc, że jeszcze o nim usłyszymy.
Robin to jest w zasadzie trochę szerszy temat, bo muszę w tym momencie wyznać, że jakoś nieszczególnie tę postać lubię. Czegoś mi zdecydowanie w niej brakuje. Mam wrażenie, że to jest postać złożona głównie z tego, co jej się przytrafiło i od czego próbuje uciec, i że pod tym wszystkim jakoś zabrakło… osobowości. Robin zmaga się z poważną traumą, bo jako studentka padła ofiarą gwałtu. Ów dramat wstrząsnął nie tylko jej życiem, ale życiem całej jej rodziny, która od tamtej pory cały czas stara się ją chronić. Rodzice i bracia najchętniej widzieliby ją w bezpiecznym i przewidywalnym życiu u boku bezpiecznego i przewidywalnego małżonka, co jest głównym powodem, dla którego Robin tak długo wytrzymuje z Matthew. Ale sama Robin nie chce być wciąż definiowana jako ofiara i próbuje walczyć o życie, jakiego sama pragnie. Co skutkuje niekończącymi się konfliktami z rodziną, a zwłaszcza z matką. To wszystko jest jak najbardziej zrozumiałe i psychologicznie prawdopodobne, tyle tylko, że niezbyt ciekawe. I nie pozostawia miejsca na nic innego w tej postaci – po pięciu tomach jakoś wciąż nie widzę, kim jest Robin, jeśli odjąć tę całą traumę i presję rodziny, której dziewczyna desperacko próbuje się nie poddać.
Możliwe zresztą, że wcale bym się Robin tak bardzo nie czepiała, gdybym natknęła się na nią w książce napisanej przez kogoś innego, a wobec J.K. Rowling mam po prostu zawyżone standardy. Rzecz w tym, że to jest autorka, która stworzyła wcześniej tak bogaty wachlarz cudownie złożonych, oryginalnych i niezapomnianych postaci kobiecych (Hermiona Granger, Luna Lovegood, Tonks, Profesor McGonagal, Bellatrix Lestrange), że teraz zwyczajnie trudno mnie zadowolić…
Można w zasadzie tę diagnozę zawyżonych standardów rozszerzyć na całą książkę – która jest przecież naprawdę dobrym kryminałem i od której momentami trudno się oderwać. Nie jest jednak wybitnym kryminałem, a w moim przekonaniu spod tego pióra mógłby bez problemu wyjść wybitny. Może następny?
Robert Galbraith Niespokojna krew
Tłumaczenie: Anna Gralak
Wydawnictwo Dolnośląskie, 2020