Felietony,  Islandia

Migawki z życia emigrantów. Część szósta: Leifur, Kolumb i islandzkie baseny

Prawdopodobnie każdemu cywilizowanemu człowiekowi gdzieś kiedyś obiło się o uszy, że z tym całym Kolumbem to spora historyczna przesada. Żeby nie powiedzieć – wielka ściema. W podręcznikach niby piszą, że facet odkrył Amerykę, ale problem polega na tym, że już na długo przed nim Ameryka wcale nie była jakoś specjalnie ukryta. Szczególnie przed Wikingami. W związku z tym Islandczycy po dziś dzień prychają pogardliwie, kiedy słyszą nazwisko Kolumba i czują się w obowiązku czynić stosowne sprostowania.

Wikingowie w akcji (źródło obrazka: smithsonianmag.com)

Po pierwsze – podobno sam Kolumb doskonale wiedział o wikińskich wyprawach do odległej krainy za oceanem, nazywanej wówczas Vinlandią. Niektórzy twierdzą nawet, że przygotowując się do swojej słynnej podróży przyjechał do Islandii specjalnie w celu przestudiowania sag, które o tych wyprawach opowiadały. Nie zachowały się jednak żadne dowody jego wizyty, więc trudno powiedzieć, jak się sprawy naprawdę miały. Możliwe, że wpadł sobie na chwilę do dymiącej zatoki, poczytał sagi, pomoczył tyłek w gorącym źródle, popodziwiał widoczki, przegryzł zgniłym rekinem i pojechał odkrywać. Możliwe też, że nigdy go tu nie było, ale tak czy inaczej – o wyczynach Wikingów prawdopodobnie słyszał.

A najgłośniejszym z tych wyczynów było dotarcie do Ameryki ekipy Leifura Erikssona około 1000 roku naszej ery (to ten sam Leifur, który obecnie stoi na cokole przed kościołem Hallgrímskirkja w centrum Reykjaviku). Leifur, zresztą, też nie był taki znowu całkiem pierwszy, ale w przeciwieństwie do jeszcze wcześniejszego odkrywcy Ameryki (tak, wiem, trochę się ich namnożyło w tej historii) – Bjarniego, syna Herjulfa – ten faktycznie postawił stopę na nowym lądzie. Bjarni nie postawił, bo akurat bardzo się śpieszył do taty na obiad. Tata mieszkał na Grenlandii i już nawet zdążył nastawić zupę, tylko że Bjarni po drodze ździebko się zakałapućkał w odmętach oceanu. Zdmuchnęło go, mianowicie, na zachód i znienacka jego oczom ukazał się jakiś obcy ląd, który z całą pewnością Grenlandią nie był. Sfrustrował się nasz poczciwy Bjarni, zaklął pod nosem i zawrócił, myśląc zapewne o kipiącej zupie i zmartwionym tatku. A nie o tym, że właśnie niechcący odkrył Amerykę.

Leifur Eriksson na cokole

Po powrocie do domu Bjarni opowiedział kolegom Wikingom o tym, co go spotkało. Koledzy Wikingowie zgodnie postukali się w czoła. No bo czego nie wyszedł na ląd i nie przywiózł jakichś pamiątek? Drzew na przykład, bo akurat by się przydały? Leifur tak się zdenerwował, słysząc mętne wyjaśnienia o zupie i stęsknionym tatusiu, że machnął ręką na tak beznadziejny przypadek odkrywcy, po czym zebrał własną ekipę i też pojechał odkrywać. Dziś uważa się, że wylądował gdzieś w Nowej Funlandii. Spędził tam ze swoimi ludźmi całą zimę i dopiero wiosną wrócił do domu. Z prezentami. Dlatego dziś to on właśnie stoi na cokole, z mieczem i toporem, jak na wikińskiego odkrywcę przystało – a nie zakręcony Bjarni z tatusiem i zupą.

Po Leifurze do nowego lądu regularnie pływało jeszcze wielu innych, bo okazało się, że można tam łatwo znaleźć całkiem dobre drewno, którego w Islandii akurat chyba zawsze było za mało. Niektórzy twierdzą nawet, że Wikingowie traktowali Vinlandię/Amerykę jak wielki magazyn pełen rozmaitych, niekończących się dóbr. Magazyn ze świetnym zaopatrzeniem, choć czasochłonnym dojazdem. I jak tylko czegoś w domu zaczynało brakować, to oni – sru! Na statek i do Ameryki! Więc prawdopodobnie pogubiliby wiosła ze śmiechu, gdyby się dowiedzieli, że kilkaset lat później jakiś wątły włoski żeglarz, który w drodze do Indii będąc, przypadkiem wpadnie na ten ich magazyn, zostanie uznany za odkrywcę nowego kontynentu.

***

Leżę w hot pocie i patrzę w ciemne niebo. Pada drobny śnieg, wiatr marszczy powierzchnię wody, ciepły obłok pary unosi mi się nad głową i odpływa w kierunku oceanu. Na zewnątrz minus siedem, w wodzie plus trzydzieści osiem. Ciepło, błogo i bezpiecznie. Niewykluczone, że to jest właśnie mój ulubiony element życia w Islandii. No dobra – to i jeszcze wypłaty.

Hot poty w Dragsnes (Fiordy Zachodnie)

W kilkuminutowych odstępach do hot potu wchodzi trzech islandzkich dziadków. Nie przyszli tu razem i niekoniecznie nawet się znają, ale jak tylko usadowią tyłki w gorącej wodzie, rozpoczynają żywą wymianę poglądów, pełną popisów krasomówczych, oracji, gwałtownej gestykulacji, wybuchów śmiechu oraz okrzyków poparcia albo wręcz przeciwnie – dezaprobaty. Prawdopodobnie na ulicy albo w sklepie ci sami trzej islandzcy dziadkowie minęliby się obojętnie, nie odzywając się do siebie ani słowem. Ewentualnie burcząc ponuro pod nosem „góðan daginn” (albo w skrócie: „daginn”, które – nie ukrywajmy – brzmi trochę jak „dying”). No ale tutaj to co innego, bo tutaj przecież jest hot pot – instytucja rządząca się swoimi prawami. A Islandczyk w hot pocie jest jak Rzymianin na Forum Romanum.

***

Baseny są dla Islandczyków mniej więcej tym, czym dla Anglików puby, dla Francuzów kawiarnie, a dla Finów – sauny. Lokalny basen to wcale niekoniecznie jest miejsce, do którego chodzi się, żeby jakoś szczególnie namiętnie uprawiać sport. To instytucja towarzysko-rekreacyjna, bardziej niż ośrodek sportowy. Owszem, niektórzy pływają, ale raczej są w mniejszości – na dziesięć osób, które przyszły na basen, pływa tu średnio jedna (w porywach do dwóch). Reszta wpadła się ogrzać, zrelaksować albo pogadać z sąsiadami. Co jest świetną wiadomością dla tych nielicznych cudaków i ekscentryków, którzy faktycznie chodzą na basen po to, żeby pływać (to ja!) – bo nawet jeśli po ilości butów w szatni można by wnioskować, że w środku będzie tłum, to po chwili i tak okazuje się, że bez problemu można znaleźć dla siebie jakiś wolny tor.

Serce narodu

Żeby pojąć charakter i serce tej nacji, trzeba zrozumieć, jak ważna jest to instytucja w życiu lokalnej społeczności i jak istotny element codzienności. Chodzenie na basen to nie jest coś, co robi się od święta. To chleb powszedni. Baseny w Islandii są wszędzie. Wcale nie przesadzam – na własne oczy widziałam miejscowości, w których trudniej o bank albo o pocztę niż o basen. Tak jak w Anglii pub jest na każdym rogu, a w Finlandii saunę praktycznie każdy ma na podwórku (albo w ogóle w łazience), tak w Islandii basen znajdziecie na każdym osiedlu i w każdej zabitej dechami (czy może raczej: zabitej sidingiem) wiosce. Więc z jednej strony takie pójście na basen to zupełnie nic wielkiego – ot, najcodzienniejsza codzienność, zwykły poniedziałek albo czwartek, dzień jak co dzień. A z drugiej strony to coś tak wielkiego, co konstytuuje część charakteru narodowego; coś bez czego Islandczycy zupełnie nie umieliby funkcjonować. Przecież gdyby ktoś im nagle zabrał te wszystkie baseny, prawdopodobnie do końca świata kręciliby się wokół własnej osi, nie wiedząc, dokąd iść, co robić i jak żyć.

***

Ponieważ naturalne gorące źródła to jeden z najcenniejszych zasobów naturalnych Islandii, kąpiele w nich są tu częścią kultury praktycznie od zarania osadnictwa. Natomiast właściwe baseny – na tak szeroką skalę, jaką znamy dziś – zostały wybudowane w pierwszych dekadach XX wieku. Wtedy to władze zorientowały się, że jak na kraj tak bardzo zależny od oceanu, gdzie większość ludu pracującego to rybacy, zatrważająco mały procent narodu potrafi pływać. Ludzie tonęli nagminnie i zupełnie niepotrzebnie, w sytuacjach, kiedy można było stylową żabką albo kraulem spokojnie dopłynąć do brzegu. Albo chociaż do najbliższej skały. Władze pogłówkowały więc, wyciągnęły odpowiednie wnioski i postanowiły nauczyć naród pływać. Po czym wybudowały narodowi baseny pełne przyjemnie ciepłej wody, zapoczątkowując tym sposobem nową, świecką tradycję. Która to tradycja polega na tym (słyszycie w tle chichot historii?), że owszem, na basen chodzą praktycznie wszyscy – ale przecież i tak nadal prawie nikt tu nie pływa.

P.S. Główny obrazek przedstawia basen Seljavallalaug – prawdopodobnie najbardziej malowniczy basen na całej wyspie. Zdjęcie pochodzi ze strony guidetoiceland.is – bo my nie mieliśmy takiego ładnego.


Jeśli podoba Ci się nasz blog i chcesz nas wesprzeć, możesz postawić nam wirtualną kawę: buycoffee.to/naszanisza.pl

Jeden komentarz

  • admin

    Hej, hej! To jaj jeszcze dodam coś od siebie na temat basenów i tradycji islandzkiego spędzania czasu w hot-potach. Otóż Dominika nie pisze w ogóle o… stosunku Islandczyków do nagości. Dominika,chyba już przywykła i nie rejestruje różnic między np. polskimi zwyczajami a tymi tutejszymi, bo zwyczajnie myśli już i czuje inaczej, ale to jest dość zabawne.

    Wklejam więc poniżej fragment tekstu rozmowy mojej koleżanki – Ani ze mną (Wywrota.pl), odbywającej się z okazji polskiego [legalnego] wydania książki Aldy Sigmundsdóttir, „Mała księga dawnych Islandczyków. O zwyczajach, tradycjach i przesądach”. Nie jestem zadowolony z całości tego materiału, ale o golasach wyszło fajnie! Zapraszam…

    Anna Bugajna:
    „(…) Ciekawym elementem dawnych domów Islandczyków opisanych przez Aldę Sigmundsdóttir był pokój kąpielowy, który działał troszkę na zasadzie sauny – tzw. łaźnie (baðstofa). Zimą wielokrotnie życie codzienne w całości przenosiło się do baðstofa ze względu na rozniecone pośrodku palenisko. Czy tego rodzaju pomieszczenia Islandczycy nadal lubią mieć pod swoim dachem?

    Paweł Kaczorowski:
    Byłem w kilku domach islandzkich. W żadnym nie uświadczyłem takiej łaźni parowej z tej prostej przyczyny, że w prawie każdej, nawet malutkiej (kilkusetosobowej) miejscowości, mają tam basen kąpielowy z łaźnią i hotpotami. (…)

    A.B.
    „(…) Na islandzkich basenach przed wejściem do wody bierze się zbiorowy prysznic nago – wszystko w celu zachowania czystości wody. Jak to jest z tym wstydem u Islandczyków? Myślę, że dla nas byłoby to nie do przejścia…

    P.K.
    Odkąd nauczyłem się tej islandzkiej łaźniowo-basenowej ultrahigieny, za każdym razem kiedy w Polsce idę na basen, muszę walczyć z obrzydzeniem. Islandczycy przed wejściem na basen nie tyle biorą prysznic, co bardzo porządnie myją całe ciała. Rzeczywiście odbywa się to w zbiorowych łazienkach. Kilkuletnie maluchy i dziadkowie obok siebie – wszyscy myją się nago i to bardzo starannie, gadają ze sobą, nie spieszą się. Nikogo w takiej męskiej łazience nie szokuje widok mycia miejsc intymnych, wręcz odwrotnie – dbanie o higienę przed wejściem do basenu jest wyrazem szacunku wobec drugiego człowieka.

    Poza tym ludzie często przynoszą ze sobą przybory do golenia i w takich publicznych łazienkach oprócz kąpieli golą zarost, golą sobie głowy; słowem, traktują te miejsca jak przedłużenie swoich domów. Baseny i gorące źródła to także miejsca spędzania wolnego czasu i spotkań towarzyskich. Opłaty za wejście na basen w Islandii są śmiesznie niskie i liczone za cały dzień. Dlatego na baseny przychodzą całe wielopokoleniowe rodziny, i to nie tylko w weekendy, ale w powszednie dni. Ludzie przychodzą się wygrzać w gorącej wodzie. W sumie Islandczycy mało pływają, częściej siedzą godzinami w tych gorących nieckach i rozmawiają z sąsiadami. Wieczorami zaś baseny (często otwarte do 22.00) wypełniają się nastolatkami.

    AB
    Na wyspie z pewnością znajdują się turyści albo przyjezdni – sam byłeś jednym z nich. Jak oni reagują na takie zasady? Nie każda nacja jest przecież tak otwarta.

    PK
    Większość turystów na początku jest nieco zszokowana taką otwartością (oprócz Skandynawów), ale szybko łapią, o co tu chodzi i stosują się do zaleceń. Łatwo jednak rozpoznać turystę po skrępowaniu i oglądaniu się na boki podczas wstępnych ablucji. (…)

    Dodam, że na każdym basenie, w szatni i w łazience wiszą tablice z instrukcjami dokładnego mycia się, sporządzonymi w kilku językach (w tym w języku polskim) oraz rycinami przedstawiającymi nagie ciało z zaznaczonymi na czerwono częściami ciała, którym należy poświęcić szczególną uwagę…

    ***

    Pozdrawiam serdecznie!!!
    Paweł

Skomentuj admin Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *