kultura,  literatura,  recenzje

Podróż do krainy dzieciństwa. O książce „Ilustratorki, ilustratorzy. Motylki z okładki i smoki bez wąsów” Barbary Gawryluk

Gdy tylko usłyszałam o tej książce, wiedziałam, że wyciśnie ze mnie wiele łez wzruszenia. Że to będzie jedyna w swoim rodzaju podróż sentymentalna do krainy dzieciństwa. Że poruszy we mnie pokłady wspomnień, do których od bardzo dawna nie miałam dostępu. No i że muszę ją mieć na papierze, koniecznie, bo oglądanie na ekranie ilustracji do książek mojego dzieciństwa to nieporozumienie. A więc – tup, tup, tup, do księgarni!

Obrazki z dzieciństwa

Autorką tej niezwykłej pozycji jest Barbara Gawryluk, a jej tytuł to Ilustratorki, ilustratorzy. Motylki z okładki i smoki bez wąsów. I jeśli zahaczyliście dzieciństwem o PRL (albo chociaż wychowaliście się na książkach wydanych w PRL-u), to bez trudu zrozumiecie mój sentyment. Bo to jest, najogólniej rzecz ujmując, książka o ludziach, którzy pokolorowali nam dzieciństwo.

W pierwszej kolejności zaskoczyło mnie to, że większość tych nazwisk była mi najzupełniej obca. Nieobco zabrzmiały chyba tylko nazwiska Jana Marcina Szancera i Bohdana Butenki, no bo to jednak klasycy gatunku. A cała reszta wspaniałych ilustratorów i ilustratorek, których historie zebrano w tej książce, to ludzie, o których nie wiedziałam absolutnie nic, choć przecież bywało, że ich pracom przyglądałam się godzinami. Z drugiej strony może to wcale nie jest aż takie dziwne, bo przecież nikt normalny w dzieciństwie nie zwraca uwagi na takie rzeczy, jak nazwisko autora ilustracji. W dzieciństwie obrazki są dobre albo niedobre, piękne albo brzydkie. I jeśli są dobre i piękne, to zostają z nami na resztę życia, często wrastając korzeniami w tkankę wyobraźni mocniej niż niejeden tekst.

Złoty wiek polskiej ilustracji

Barbara Gawryluk przedstawia sylwetki ponad dwudziestu autorów obrazków z epoki PRL-u, jednocześnie kreśląc obraz „złotego wieku” polskiej ilustracji. Pisze: „w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych mieliśmy w Polsce grupę wybitnych artystów, windujących na najwyższe piętro poziom ilustracji w książkach dla dzieci”. Kryzys nadszedł później, w latach dziewięćdziesiątych głównie, kiedy polski rynek zachłysnął się importowaną, lśniącą, disneyowską tandetą. Praktycznie wszyscy bohaterowie Gawryluk zgadzają się, że okres od początku lat pięćdziesiątych do końca siedemdziesiątych to apogeum rozkwitu ich dziedziny.

Ilustracja książek dla dzieci była w tym okresie swego rodzaju niszą, która pozostawiała autorom dużo twórczej swobody. Mimo że cenzura szalała, to akurat Panem Kleksem, Misiem Uszatkiem i Sierotką Marysią interesowała się dość umiarkowanie (inna sprawa jest taka, że chyba mało który twórca ilustracji dla dzieci próbował przemycać w swoich pracach jakieś wywrotowe treści). Więc większość autorów mogła skupić się na tym, co było dla nich najważniejsze: na jakości i oryginalności swoich prac. Jak wspomina Bożena Truchanowska: „Mieliśmy komfort pracy, nikomu się nie narażaliśmy, ilustrowanie książek dla dzieci było bardzo bezpiecznym zajęciem”.

Wyzwania PRL-u

Nie oznacza to jednak, że nie było żadnych problemów. Wręcz przeciwnie: peerelowskie realia dla ilustratorów oznaczały kiepskiej jakości papier i ciągłą walkę o kolor. Ten wątek powraca w wielu wspomnieniach – najpierw było ciekawe zlecenie, potem tygodnie pracy twórczej, satysfakcja i duma z dobrze wykonanego zadania, aż w końcu książka przychodziła z wydawnictwa i… wielkie rozczarowanie. Bo to, co na oryginalnym obrazku było jasne, w druku okazało się ponure i ciemne, a to, co miało być barwne wyszło szaro-bure. Bywało, że zlecenia od razu przychodziły z ograniczeniami i ilustrator miał się, na przykład, zamknąć w trzech kolorach, bo na więcej nie było środków. Frustracja twórcza gwarantowana…

Ale z drugiej strony, zaletą książek drukowanych na słabym papierze była ich taniość i powszechna dostępność. Te książki trafiały przecież do tysięcy małych odbiorców i dlatego trzeba było dbać o najwyższą jakość formy i treści – mimo ubogiej jakości nośnika. Oto, jak Krystyna Michałowska wspomina pracę nad kultową serią „Poczytaj mi, mamo”: „Wszystkie książeczki się rozchodziły, nie zalegały w magazynach, robiono nawet dodruki. Zaletą tej serii była oczywiście cena, książeczki były taniutkie, ale zawsze miały najlepsze teksty i świetne, wysmakowane, skomponowane ilustracje, chociaż drukowane często na marnym, szarym, szorstkim papierze. Wiedzieliśmy, że dla dziecka wszystko musi być najlepsze. To jest jego pierwsza galeria sztuki”.

Pan Kleks i jego ojcowie

Ilustracja: Jan Marcin Szancer

Jan Marcin Szancer pojawia się we wspomnieniach prawie wszystkich artystów z książki Barbary Gawryluk – a to jako nauczyciel i mentor, a to jako klasyk gatunku, którego prace znają i podziwiają całe pokolenia tak twórców, jak i odbiorców. Bo rzeczywiście, trudno chyba przeżyć dzieciństwo, nie trafiwszy na jego znakomite ilustracje do Baśni Jana Christiana Andersena, Lokomotywy Juliana Tuwima czy Pana Kleksa Jana Brzechwy. I jemu właśnie zawdzięczamy fakt, że wiele baśniowych postaci ma w naszych umysłach i sercach raz na zawsze określoną formę, kształt i twarz. Można właściwie powiedzieć, że Szancer był drugim – obok Brzechwy – ojcem Pana Kleksa, bo chyba większość z nas widzi go zawsze takim, jakim go namalował. W wywiadzie z 1972 sam mówił: „Są artyści, którym udało się utrwalić w wyobraźni odbiorców namalowane postacie. Myślę, że udało mi się to w stosunku do Pana Kleksa Jana Brzechwy. Pan Kleks nie może być już inny, pozostanie taki, jakim ja go stworzyłem”.

O kulisach współpracy z klasykami poezji dziecięcej opowiadała również w wywiadach córka Szancera: „Z Brzechwą się przyjaźnili, byli jak jeden instrument, bardzo zgrani. Tuwim zjawiał się z jakimś wierszem, zaczynał recytować, a ojciec równocześnie rysował, a to kózkę, a to kotka. Mieli wspólne pomysły, nadawali na tej samej fali”.

Sporo znajdziemy w tej pozycji podobnych opowieści, smaczków i anegdot; udało się autorce trafić – jeśli nie do samych, często nieżyjących już twórców – to do osób i źródeł im najbliższych.

Kolorowa droga przez życie

Ze wspomnień artystów, ich bliskich, znajomych i współpracowników Barbara Gawryluk tworzy pasjonującą opowieść o niezwykłych ludziach, którzy w szarych, ciężkich czasach wybrali kolorowe życie i wolność twórczą, znaleźli własną drogę do świata wyobraźni. Drogę momentami krętą i stromą, ale przecież wartą każdego kroku.

Przepiękna, wzruszająca i szalenie inspirująca pozycja. Polecam szczerze i gorąco.

Barbara Gawryluk
Ilustratorki, ilustratorzy. Motylki z okładki i smoki bez wąsów

Wydawnictwo Marginesy 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *