Gdzie byłeś, Netfliksie, kiedy dorastałam, albo kilka przemyśleń po ostatnim sezonie „Trzynastu powodów”
Która to już trumna?
Finałowy sezon Trzynastu powodów rozpoczyna się zbliżeniem na stojącą w kościele trumnę. W sumie żadna nowość w tym świecie: kolejna trumna, a w niej kolejny uczeń liceum Liberty High, któremu nie udało się przetrwać szkoły średniej. Który to już – piąty? I co się stało właściwie? Samobójstwo? Następne morderstwo? No i kto leży w tej trumnie?
Odprawiająca mszę pastor mówi o odpowiedzialności starszych pokoleń, które zbudowały zbyt okrutny i nieprzyjazny świat. O tym, że dorośli wciąż robią za mało, by coś w tym świecie zmienić. Pyta: jakie ciężary wkładamy na barki naszej młodzieży? I jak to się stało, że znów się tu znaleźliśmy?
Dwa sezony Hannah Baker
Historia grupy uczniów Liberty High wciągnęła mnie jak grząskie mokradło w ciemnym lesie. Pierwszy sezon był świetny – eskalował konflikty, trzymał w napięciu, stopniowo odsłaniał mroczne tajemnice. Hannah Baker, jedna z uczennic Liberty High, waśnie popełniła samobójstwo i zostawiła nagrania, na których wymienia 13 powodów, które popchnęły ją do odebrania sobie życia. Nagrania odsłaniają krzywdy, zdrady, upokorzenia i w końcu – poważne przestępstwa, których winni nigdy nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności. W interesie większości osób, których te taśmy dotyczą jest zachowanie ich w tajemnicy – nawet kosztem krycia przestępców.
Drugi sezon opowiadał o procesie, który rodzice Hannah wytoczyli szkole, twierdząc, że dziewczyna była w ich placówce szykanowana i więcej niż raz prosiła szkolne władze o pomoc. Bezskutecznie. Ten sezon wyjawił kolejne tajemnice z życia tak Hannah jak i dzieciaków z taśm. Doprowadził proces do – niedoskonałego, ale jednak – końca, wyjaśnił wiele zagadek, zamknął wiele wątków. I duża część widzów twierdzi, że w tym momencie należało serial zakończyć. Osobiście zupełnie nie zgadzam się z tą opinią i spróbuję wytłumaczyć, dlaczego sezony 3 i 4 są w moim odczuciu jeszcze lepsze, niż pierwsze dwa.
Królowa dramatu
Postać Hannah była klamrą spinającą pierwsze dwa sezony: to o jej życie, a właściwie o jej śmierć oparto całą fabułę, w odniesieniu do niej wprowadzano do historii kolejne postaci. Jako rozwiązanie fabularne zagrało to świetnie, ale Hannah sama w sobie była, jak dla mnie, wyjątkowo irytującą postacią, klasyczną królową dramatu. Nie mogłam przestać się zastanawiać, czy ta dziewczyna w ogóle zdawała sobie sprawę z tego, co robi, wytykając winnych palcami na lewo i prawo. Przecież część osób z nagrań było jej przyjaciółmi, którzy – owszem – popełnili błędy, zawiedli jej zaufanie, ale gdyby tylko mogli na pewno by to naprawili. Tak to już bywa w życiu, że ludzie popełniają błędy, ranią się nawzajem, błądzą – zwłaszcza, kiedy mają siedemnaście lat. I nagrywanie kasety z tekstem: „jesteś jednym z powodów, dla których odbieram sobie życie” wydaje mi się być dość okrutnym rewanżem. Przecież to było do przewidzenia, że wkrótce część z tych osób znajdzie się przez nią dokładnie w takim samym stanie rozpadu psychicznego, w jakim ona była nagrywając swoje kasety. I to tylko kwestia czasu, aż kolejna osoba będzie próbowała zrobić to samo…
Dać szansę innym historiom
Od trzeciego sezonu Hannah jest już tylko mglistym wspomnieniem – nie pojawia się ani we flashbackach, ani jako duch – i głównie dlatego uważam te dalsze sezony za bardziej udane. Bo tak się jakoś złożyło, że w międzyczasie wykluły i rozwinęły się w tym serialu o wiele ciekawsze historie i o wiele bardziej frapujące i złożone postaci wysunęły się na pierwszy plan. I tym historiom i postaciom twórcy serialu poświęcają w końcu należytą uwagę.
A więc po pierwsze – Jessica i jej spektakularna przemiana z ofiary w liderkę zdolną porwać za sobą tłumy. Jess jest z odcinka na odcinek coraz bardziej imponująca, odkrywa własną siłę, zaraża nią otoczenie, staje się inicjatorką i egzekutorką zmian. Po drugie – dramatyczna historia Justina i jego walka z nałogiem. Justin, który w pierwszych odcinkach wydawał sie aroganckim palantem, okazał się jedną z najtragiczniejszych postaci całego serialu: chłopakiem, który tak bardzo potrzebował, żeby ktoś w niego uwierzył, żeby ktoś dał mu szansę, a kiedy w końcu mu się to udało… ach! Po trzecie – Tyler, nieszczęsny Tyler, wciąż balansujący na krawędzi, jakby zawsze tylko krok dzielił go od wysadzenia czegoś w powietrze. No i Clay, oczywiście, samozwańczy bohater, który bierze na siebie tyle cudzych problemów, że w końcu będzie to musiało jakoś odbić się na jego psychice.
Toksyczna męskość rozmontowana
Głównym siedliskiem zła jest w tym serialu drużyna baseballowa Liberty High – wylęgarnia toksycznej męskości. Grupa zapatrzonych w siebie młodych samców, celebrowanych za swoją fizyczność, przyzwyczajonych traktować dziewczęta jak trofea, z którymi mogą robić, co im się żywnie podoba. Są jak jeżdżący po szkole walec seksizmu i homofobii, który rozgniata kolejne ofiary.
To na pierwszy rzut oka. Bo już przy drugim okazuje się, że tu też pełno młodzieńczych traum, dramatów i nieszczęśliwych, zagubionych dzieciaków. Przemoc rodzi przemoc, oprawcy zwykle sami byli ofiarami przemocy, a deklarowana homofobia to często przykrywka nigdy nieodkrytej tożsamości seksualnej. To przecież nie oni wymyślili ten świat, te role, które wydaje im się, że muszą wypełniać, żeby stać się „prawdziwymi mężczyznami”. Wracając do słów pastorki z pierwszej sceny – im też ktoś ten ciężar włożył na barki, nie pytając o zdanie. I oni też niekoniecznie sobie z nim radzą; bywa, że jeżdżą tym walcem tak nieporadnie, że przy okazji rozjeżdżają się sami.
Fascynacja i żal
Obejrzałam wszystkie cztery sezony z dziwną mieszaniną fascynacji i żalu. Fascynacji, że o tak ciemnych sprawach da się opowiadać w tak ciekawy i przystępny sposób. I żalu – że nikt o tych ciemnych sprawach nie opowiadał w tak ciekawy i przystępny sposób, kiedy sama byłam nastolatką. Że nikt nie rozmontowywał wtedy w serialach toksycznej męskości, że nikt nie pokazywał ofiarom przemocy seksualnej, jak radzić sobie z traumą. Przed każdym kolejnym sezonem Trzynastu powodów widzimy nagranie, w którym młodzi aktorzy mówią innym młodym ludziom, gdzie mogą szukać pomocy, jeśli zmagają się z którymś z poruszonych w serialu problemów: nałogiem, gwałtem, depresją, przemocą. Gdzie byłeś, Netfliksie, kiedy to ja dorastałam? Przydałby się bardzo nam wszystkim taki serial jakieś dwadzieścia lat temu, słowo daję.
Duchy i spadanie z roweru
Nie twierdzę, że Trzynaście powodów to serial idealny. Na pewno ma swoje niedociągnięcia. Na przykład tytuł, który po pierwszym sezonie zupełnie stracił sens. Można również zastanawiać się, dlaczego do ról uczniów szkoły średniej zaangażowano tak wielu blisko trzydziestoletnich facetów. Nie zrozumcie mnie źle, Christian Navarro jako Tony Padilla jest genialny i mogłabym na niego patrzeć godzinami, ale choćby bardzo się starał, nie wygląda jak nastolatek. Timothy Granaderos też nie wygląda. Wątpliwym pomysłem wydaje mi się też nadmierna ilość duchów ukazujących się bohaterom niemal na każdym kroku i prowadzących z nimi dydaktyczno-filozoficzne dyskusje od czapy. Albo taki drobiazg jak ciągle spadający z roweru Clay – nie wiem, czy to było celowe, czy przypadkiem tak wyszło, ale mam wrażenie, że prawie każda scena, która rozpoczyna się wsiadaniem Claya na rower, kończy się jego z tego roweru upadkiem/ zepchnięciem/ zrzuceniem. W którymś momencie zrobiło się to wręcz kuriozalne; dobrze, że rodzice w końcu sprezentowali chłopakowi samochód, bo jeżdżenie na jednośladzie zdecydowanie nie było jego mocną stroną…
Ale to są tylko drobiazgi, nic nie znaczące rysy na powierzchni naprawdę znakomitej produkcji. Produkcji ważnej i odważnej, ciężkiej i ciemnej. Produkcji otwierającej możliwość rozmowy i aktywnie zachęcającej do szukania pomocy – śmiem podejrzewać, że aktywniej niż niejeden szkolny psycholog czy pedagog.
Artykuł ukazał się na stronie wywrota.pl