Islandia,  podróże

Migawki z życia emigrantów. Część siedemnasta: Kierownik, Fiordy i nekrogacie

Kierownik był krzepki, dziarski i całkiem łysy. Miał jakieś siedemdziesiąt lat, ale poruszał się z werwą i wigorem kogoś młodszego o co najmniej dwie dekady. Pewnie zakonserwowało go aktywne życie marynarza, słone morskie powietrze i te wszystkie kobiety – w każdym porcie inna, jak często powtarzał z rozrzewnieniem, pocierając z lubością łysą skroń. Trzeźwy alkoholik, od trzydziestu lat w AA, z opinią na każdy temat, ze szczególnym uwzględnieniem tych, o których nie miał zielonego pojęcia. Głośny, nieustępliwy i arbitralny, często nieziemsko nas irytował, ale trzeba przyznać, że budził też mimowolny podziw. Bo jednak przeżył życie tak, jak wielu by chciało: z rozwiniętymi żaglami i na pełnej petardzie – i mimo siedmiu dekad na karku wcale nie zamierzał zwalniać. Po przejściu na emeryturę kupił sobie dwa domy w Hólmaviku na Fiordach Zachodnich, odremontował je praktycznie samodzielnie, po czym w jednym zamieszkał, a w drugim otworzył guesthouse. I w tym właśnie guesthousie zatrudniliśmy się z Pawłem na całe lato, kiedy po przerwie spowodowanej pandemią wróciliśmy na Islandię. Kierownika znaleźliśmy na Facebooku, a zdjęcia guesthousu przycupniętego nad brzegiem oceanu obiecywały dokładnie takie islandzkie zadupie, jakiego potrzebowały nasze złaknione spokoju i zmęczone polskim zaduchem serduszka. Po jednej rozmowie telefonicznej z Kierownikiem spojrzeliśmy na siebie z Pawłem i zgodnie pokiwaliśmy głowami: jedziemy!

Droga na Fiordy wiosną…

No i pojechaliśmy.

***

Fiordy Zachodnie są prawdopodobnie jedną z najbardziej spektakularnych części Islandii. Ogromne, puste przestrzenie, skaliste góry i fiordy wrzynające się taflą mroźnej, lśniącej wody w nietknięty ludzką ręką krajobraz. To takie miejsce, które swoją dzikością i nieuchwytną tajemnicą wciąż przyciąga outsiderów, dziwaków oraz wszystkich spragnionych widoku autentycznej, surowej i dziewiczej Islandii. Można się tu poczuć jak na końcu świata. Albo całkiem odwrotnie – jak na początku świata, ale w sensie temporalnym, nie geograficznym: dokładnie tak mógł wyglądać świat, zanim żeśmy go wyeksploatowali, zadeptali i zaśmiecili, kiedy dopiero co się wyłonił z odmętów nicości.

Hólmavik to niewielka miejscowość przycupnięta u wrót tego regionu – to jeszcze nie są Fiordy Zachodnie w całym swoim widowiskowym rozmachu: jest ładnie, ale bez przesady; jest dziko, ale nie tak całkiem. Przez Hólmavik dopiero wkracza się do tej magicznej krainy, jej cuda są jeszcze do odkrycia – a jednocześnie, jeśli jedzie się ze stolicy i ma się już za sobą cały dzień podróży, jest to najbardziej oczywiste miejsce na nocleg. Bo następną szansą na przyłożenie skroni do poduszki i ciepły posiłek jest dopiero oddalone o kolejnych dwieście kilometrów Isafjõrður – stolica Fiordów. A ponieważ droga do Isafjõrður jest tak obłędna, że jej urodę opiewają chyba wszystkie dostępne na rynku przewodniki po Islandii, turyści raczej chcą być wypoczęci, zanim na nią wjadą – tak, żeby móc w pełni świadomie chłonąć jej uroki. I tu właśnie wkracza na scenę Kierownik, który z szerokim uśmiechem i błyskiem łysej czaszki zaprasza do swojego skromnego guesthousu, oferując znużonym wędrowcom czystą pościel i wypucowany przez polskich najemników kibelek, a także miskę śmierdzącej okropnie zupy mięsnej z przepisu odziedziczonego ponoć po przodkach (którzy dawno już poumierali i raczej za bardzo nie wnikajmy, na co). Tak więc pomysł, który podobno próbowali Kierownikowi wyperswadować Wszyscy Krewni i Znajomi Królika (to jest Kierownika) okazał się strzałem w dziesiątkę i guesthouse rozkwitł już w pierwszym sezonie swojego istnienia. Nasz sezon był drugim sezonem jego istnienia i przyniósł Kierownikowi jeszcze większy sukces. Który to sukces dla nas oznaczał mniej więcej tyle, że od początku czerwca do końca sierpnia pracowaliśmy non stop, ja raz sprzątając pokój zasnęłam z głową na parapecie (trochę się zamyśliłam, patrząc w okno i dalej już samo poszło…), a Pawła to nawet pogotowie na sygnale odwiozło do szpitala (trochę mu zazdrościłam, szczerze mówiąc, że sobie w tym szpitalu odpocznie). To było jedno z tych doświadczeń, które uświadomiły nam, że wciąż są na świecie miejsca, gdzie miarą sukcesu jest poziom eksploatacji taniej siły roboczej. Oraz że jesteśmy frajerami.

***

Okolice Hólmaviku

Jak przyjrzycie się mapie Fiordów Zachodnich, bez trudu zauważycie, że największe skupisko cywilizacyjne znajduje się na środkowym, za przeproszeniem, palcu tego regionu, w okolicach Isafjõrður. A więc po popasie u Kierownika w Hólmaviku, jeśli chce się jeszcze w ogóle na tych Fiordach trafić na jakiekolwiek życie, trzeba odbić na północny zachód, czyli – patrząc na mapę – na ukos w górne lewo. Bo jak się nie odbije na ukos w górne lewo, tylko pojedzie się dalej w prostej linii w górę, na północ, to wjeżdża się na ten najbardziej wschodni palec Fiordów Zachodnich – a tam już nie ma nic. To znaczy przez jakiś czas jest jeszcze droga, którą można dojechać do Djúpaviku (gdzie kiedyś była fabryka śledzia, a teraz pozostały po niej tylko straszące pustką budynki i porzucone na brzegu kutry, jak w horrorze Zemsta Śledzia, którego nikt wprawdzie dotychczas nie nakręcił, ale ktoś zdecydowanie powinien) i jeszcze kawałek dalej do prawdopodobnie najbardziej niedostępnego basenu świata, Krosnesslaug. A potem to nawet droga się kończy i dalej jest już tylko Mordor.

Cały ten region nazywa się Strandir i – jak na miejsce, w którym prawie nikt nie mieszka – ma zaskakująco bogatą historię i folklor. Ponoć dawniej mieszkańców było tam więcej, osady i wioski tętniły życiem, a zombiastyczny dziś Djúpavik w latach swojej świetności przyciągał ludzi z całego kraju, oferując stabilną pracę i niezłą płacę (plus niezapomniane doznania organoleptyczne). Niepozorny na pierwszy rzut oka Hólmavik jest największą miejscowością i nieformalną stolicą tego regionu (nieformalną, bo trochę trudno być stolicą pustego terytorium, taki trochę król bez królestwa) – i przy nieco bliższym poznaniu okazuje się mieć mroczne i fascynujące sekrety. No dobra, może to nie są takie znowu wielkie sekrety, skoro każdy może się o nich dowiedzieć z lokalnego muzeum: Museum of Icelandic Sorcery and Witchcraft, ale że mroczne i fascynujące – to już szczera prawda. Otóż lokalną specjalnością przez całe wieki były tu magia i czarnoksięstwo – dziedziny nieobce także i innym regionom Islandii, ale tu wyjątkowo dobrze udokumentowane i po dziś dzień otaczane niemałym szacunkiem. Wprawdzie cywilizacja XXI wieku do Hólmaviku dotarła, ale na wszelki wypadek z dawnymi wierzeniami nikt tu za bardzo nie polemizuje, bo to nigdy nic nie wiadomo. Magiczne symbole – zwłaszcza ægishjálmur, czyli hełm grozy, który miał chronić przeciw złym mocom – można znaleźć wyrysowane lub wyryte na ścianach domów, kamieniach i innych, często kompletnie przypadkowych powierzchniach, a wielu lokalsów nosi je na szyi jako amulety. Niby modna biżuteria z tradycyjnymi motywami i wspieranie lokalnego rękodzieła, ale strzeżonego… sami rozumiecie.

No, ale wracając do mrocznej historii Hólmaviku i okolic – prawdziwy rozkwit praktyk magicznych nastąpił tu w XVII wieku, który był dla Islandczyków wyjątkowo trudny – bieda, głód, wybuchy wulkanów, choroby… Słowem: mnóstwo czających się na każdym kroku niebezpieczeństw, przed którymi ludzie chronili się jak mogli. Znachorzy, wiedźmy i czarnoksiężnicy znali sposoby na ochronę praktycznie przed wszystkim: sztormami, mrozem, epidemiami, sąsiadami kradnącymi mleko. Lokalsi cenili sobie ich ekspertyzę i ochoczo stosowali się do zaleceń, używając odpowiednich symboli, zaklęć i ziół do odpędzania złych mocy i do ochrony siebie i swoich bliskich. I pewnie wszystko byłoby w porządku i żyliby sobie tak dalej, malując runy i zbierając ziółka, gdyby – dokładnie tak samo, jak w innych częściach Europy – nie wmieszał się kościół i nie narobił ambarasu. Wszyscy wiemy, jak to się musi skończyć: skoro z jednej strony są czary, runy i ziółka, a z drugiej jest ksiądz z Biblią i krucyfiksem, to zderzenie tych dwóch porządków nieubłaganie prowadzi do spalenia kogoś na stosie. Co ciekawe, w lokalnej odsłonie polowanie na czarownice okazało się raczej polowaniem na czarowników: większość oskarżonych i skazanych za magię w rejonie Strandir (i w ogóle w Islandii) osób to mężczyźni. Pierwszą znaną z imienia ofiarą prześladowań był Jón Rögnvaldsson, który rzekomo wskrzesił zmarłego, żeby nasłać go na swoich wrogów.

Zombiak

W Muzeum Magii i Czarnoksięstwa w Hólmaviku można znaleźć dokumentację dotyczącą prześladowań i egzekucji i poznać bliżej sylwetki osób, które na stosach straciły życie. To jest ta mroczna strona historii. Jest też ta mniej mroczna, a bardziej odjechana, czyli opisy konkretnych procedur i praktyk, które tu uprawiano plus ilustrujące je eksponaty. I to są takie rzeczy, że nie tylko się o nich nie śniło filozofom, ale nawet najlepszy pisarz fantasy by ich nie wymyślił. Zombiak wyłażący spod podłogi na samym środku sali to jeszcze nic (możliwe, że to ten od Jóna Rögnvaldssona, ale nie ma stuprocentowej pewności). Zdecydowanie najzajebistszym przedmiotem w całym muzeum są nekrospodnie – czyli regularne, pełnowymiarowe i makabryczne gacie z prawdziwej, najprawdziwszej ludzkiej skóry. Zdecydowanie męskie, bo z fallusem. Egzemplarz na wystawie wygląda na mocno przechodzony i jest ponoć dokładną repliką pochodzącego z XVII wieku oryginału, wykonanego zgodnie z zaleceniami ekspertów. A mianowicie: pozyskawszy zgodę żyjącego człowieka na wykorzystanie jego skóry po śmierci, zaczekano na zgon rzeczonego człowieka, po czym po ceremonii pogrzebowej ponownie go wykopano (trochę nie rozumiem, czemu nie można było przed pogrzebem wykonać całej operacji, no ale co ja tam wiem), po czym jednym zwinnym ruchem zdarto z niego całą skórę od pasa w dół. W powstałe w ten sposób gatki należało wskoczyć własną dolną połową ciała, oczywiście gołą i zaczekać, aż się dopasują. W mosznie natomiast należało umieścić monetę, koniecznie skradzioną ubogiej wdowie (litości, nie można było chociaż nieubogiej?!) oraz kawałek papieru ze specjalnym symbolem runicznym, który miał gwarantować powodzenie całego tego uroczego przedsięwzięcia. Noszenie nekrospodni miało przynosić bogactwo, więc zainteresowanie nimi było spore, ale chyba niewielu śmiałków rzeczywiście decydowało się na wykonanie własnego egzemplarza. Trochę to jednak musiało być pracochłonne, z tym wykopywaniem trupów i obdzieraniem ich ze skóry…

***

Kiedy po kilku miesiącach pracy u Kierownika pakowaliśmy się, żeby wyjechać z Hólmaviku, obydwoje zawiesiliśmy się na chwilę, wpatrując się z niedowierzaniem w stany swoich kont na ekranach komórek. Bardzo były dalekie od tego, czego oczekiwaliśmy – ale Paweł szybko odpowiedział na cisnące mi się na usta pytanie: „Jak to możliwe?”. Spojrzał wymownie na moje sztruksowe portki, potem na własne dżinsy, po czym przeniósł wzrok na budynek muzeum.

No tak. Trzeba było jednak wypróbować te nekrogacie…


Jeśli podoba Ci się nasz blog i chcesz nas wesprzeć, możesz postawić nam wirtualną kawę: buycoffee.to/naszanisza.pl

Jeden komentarz

  • S.Wojnowski

    Czym tak naprawdę jest królestwo? Zawsze wydawało mi się, że królewskie bogactwo to przede wszystkim ziemie i budynki. Podwłądni to taki trochę kwiatek do kożucha z przymusu … 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *