Ponurak o wielkim sercu. Recenzja filmu „Mężczyzna imieniem Otto”.
Mężczyzna imieniem Otto w reżyserii Marca Forstera to amerykańska ekranizacja szwedzkiego bestselleru Mężczyzna imieniem Ove – książki tego samego Fredrika Backmana, który napisał fenomenalnych i niezapomnianych Niespokojnych Ludzi (moje peany na cześć tej książki możecie przeczytać tu). A więc, jak dla mnie, autor, któremu spokojnie można zaufać w ciemno. I filmom na podstawie jego książek też. Wybrałam się zatem do kina przekonana, że na pewno będzie fajnie, nie mając jednak pojęcia co to będzie za film, o czym, o kim, czyj i dla kogo.
Jeśli przypadkiem – tak jak ja – macie lekkiego fioła na punkcie wszystkiego, co skandynawskie, prawdopodobnie w pierwszym odruchu pomyśleliście: „szkoda, że to amerykańska ekranizacja, a nie szwedzka”. Otóż spieszę donieść, że szwedzka też była – w 2015 powstał film Hannesa Holma o tytule takim samym jak książka. Odkryłam ten fakt jakieś siedem i pół minuty temu, więc z oczywistych przyczyn nie będę odnosić się do tego szwedzkiego pierwowzoru w niniejszej recenzji.
Emeryt obrażony na świat
W Mężczyźnie imieniem Otto Tom Hanks wciela się w rolę Otto Andersona – burkliwego, gburowatego i obrażonego na cały świat emeryta, który pół roku wcześniej stracił żonę. Otto to facet, którego chyba nikt normalny nie chciałby mieć za sąsiada – jest samozwańczym stróżem porządku na osiedlu, obsesyjnie pilnuje, czy wszyscy dobrze segregują śmieci i czy aby na pewno mają pozwolenia na parkowanie. Programowo czepia się wszystkich o wszystko, jest denerwujący, nieprzyjazny, nie lubi ludzi i generalnie uważa wszystkich wokół za idiotów.
W dniu, w którym go poznajemy Otto Anderson postanawia popełnić samobójstwo. Drobiazgowo opracowuje plan, kupuje odpowiedniej długości linę, rozwiązuje umowy na prąd i telefon i – z całą właściwą sobie pedanterią i skrupulatnością – przystępuje do realizacji swego zamierzenia. Ale nie będzie mu dane tak szybko zejść z tego świata, ponieważ dokładnie ten sam moment nowi sąsiedzi wybierają sobie na przeprowadzkę. Pojawiają się tuż przed oknami niedoszłego samobójcy z gratami, dziećmi, chaosem, hałasem, intensywnością oraz bardzo nieudolnym parkowaniem. Tak bardzo nieudolnym, że Otto – nawet z liną na szyi i stojący u progu wieczności – po prostu nie może na to patrzeć. Zirytowany wychodzi przed dom, by wejść w pierwszą interakcję z ciężarną Marisol (Mariana Trevino) – kobietą, która odmieni jego życie.
Sąsiadka jako symbol życia
Marisol – serce i mózg żywiołowej i sympatycznej rodziny – jest zdeterminowana zaprzyjaźnić się ze specyficznym starszym panem, którego los właśnie postawił na jej drodze, mimo że Otto robi co może, by ją do siebie zniechęcić. To serdeczna i ciepła – a jednocześnie bardzo silna i bardzo konkretna – osoba, której potężna życiowa siła znajduje własną drogę do fortecy, w której Otto odcina się od świata. Nie bez znaczenia (w wymiarze symbolicznym) zdaje się tu być fakt, że Marisol jest w ciąży; jest więc jakby całkowitą odwrotnością śmierci, całą sobą reprezentuje życie, odrodzenie i nowy początek.
Prędko okazuje się, że rodzina Marisol będzie stale potrzebować pomocy sąsiada. Nieco nieogarnięty (choć uroczy) mąż Marisol bardzo się stara przygotować dom na przybycie trzeciego dziecka, ale zdecydowanie nie ma do tego smykałki: a to spadnie z drabiny, a to zostawi na środku kuchni niezamontowaną zmywarkę. Fuszerka aż kłuje w oczy. Otto wzdycha ciężko i rusza z odsieczą. Marisol odwdzięcza się serdecznością, śmiechem i mnóstwem pysznego jedzenia. I wkrótce Otto ze zdziwieniem odkrywa, że ma dla kogo żyć.
Lekki film o ciężkich tematach
Mężczyzna imieniem Otto jest komediodramatem, nakręconym najwyraźniej z myślą o tym, żeby chwycić widza za serce, wzruszyć, pokrzepić i wycisnąć łzy. I naprawdę świetnie mu się to udaje. Dotyka dość ciężkich tematów: samotności, przemijania i śmierci, ale robi to w sposób na tyle lekki, by nie wpędzić nas w przygnębienie. Przy okazji jest to film praktycznie w całości oparty na dwóch wiodących postaciach i ich relacji (mimo całego szeregu ciekawych postaci drugo- i trzecioplanowych) – dlatego szczególnie ważny zdaje się tu być dobór aktorów. Dobór, dodajmy, pierwszorzędny: zarówno Tom Hanks jak i Mariana Trevino pasują do swoich ról jak ulał. Wprawdzie Tom Hanks kojarzy się głównie z sympatycznymi bohaterami i początkowo trochę dziwi jako nieprzystępny gbur, ale w momencie, kiedy zaczynamy rozumieć tę postać, okazuje się, że lepiej nie można było trafić. Mamy wrażenie, że oglądamy sympatycznego faceta, który tylko udaje mruka i ponuraka – i stopniowo odkrywamy, że to jest właśnie istota i kwintesencja tej postaci. Bo pod maską nieprzystępności Otto skrywa przecież ogromne serce, empatię i wrażliwość.
Film Marca Forstera to świetna propozycja na posępny wieczór. To sympatyczna i ciepła opowieść, która ogrzewa duszę i pokrzepia serce. Nie jedna z tych, których akcja porywa a fabuła zaskakuje – ale raczej z tych, które w subtelny sposób odsłaniają w człowieku to, co najbardziej ludzkie.
Zdjęcia pochodzą ze strony filmweb.pl