film,  filmy i seriale,  Islandia

Twarde lądowanie. O filmie „Northern Comfort”

Northern Comfort w reżyserii Hafsteinna Gunnara Sigurðssona to film, który ma bardzo ciekawy punkt wyjścia – a przynajmniej taki, który świetnie brzmi w opisie. Tym punktem wyjścia jest grupa ludzi z aerofobią, którzy biorą udział w warsztatach pokonywania strachu przed lataniem, organizowanych przez firmę o nazwie Fearless Fliers. Zaplanowano, że warsztaty zakończą się prawdziwym lotem, który pozwoli uczestnikom definitywnie zapanować nad strachem. Kiedy w dniu tej ostatecznej próby nasi bohaterowie stawiają się na lotnisku, okazuje się że lecą do Islandii – i właściwie od tej pory nic nie idzie zgodnie z planem. Lot okazuje się wyjątkowo trudny, pogoda jest fatalna, turbulencje wywracają wnętrzności do góry nogami, a na lotnisku w Keflaviku dzielni podróżnicy dowiadują się, że lot powrotny został odwołany z powodu niesprzyjających warunków atmosferycznych. I tym sposobem Fearless Fliersi utykają na kilka godzin na wyspie lodu i ognia, gdzie szaleje śnieżyca, a ciemność i surowy krajobraz raczej nie sprzyjają równowadze i zdrowiu psychicznemu. Tak więc paranoje, lęki i obsesje, które Fearless Fliersi przywieli tu ze sobą, tylko się pogłębią. I zaczną dziać się rzeczy nieco dziwne.

Sam pomysł zrobienia filmu o utknięciu turystów na lotnisku w Keflaviku jest, moim zdaniem, fantastyczny i ma olbrzymi potencjał fabularny i komediogenny. Przecież tyle mogłoby się wydarzyć! Zwłaszcza, jeśli tym turystom daleko do równowagi psychicznej. Można by wyprowadzić z tego punktu naprawdę oryginalną fabułę i w ogóle pozwolić im nieźle narozrabiać. Można by też dać bohaterom na tyle ciekawe historie osobiste, żeby nas zaintrygowali i żebyśmy chcieli się dowiedzieć, kim są i co doprowadziło ich do tego punktu życia, w którym się znaleźli. Niestety, twórcy filmu niczego takiego nie robią, a zamiast tego serwują nam historię nieciekawą, wymuszoną i w dodatku zupełnie nieśmieszną.

Na pierwszy plan filmu wysuwa się kobieta o imieniu Sara (Lydia Leonard), która jest zdeterminowana pokonać aerofobię, by jak najszybciej móc polecieć na wakacje ze swoim nowym facetem, Tomem (Emun Elliott) i jego córką. Sprawa nieco się komplikuje, kiedy w wyniku kłamstw Sary związek zawisa na włosku. A jeszcze do tego była żona Toma trochę za bardzo się wtrąca i wygląda na to, że chętnie poleciałaby na te wakacje razem z nimi. I to jest, niestety, historia o zbyt niskiej stawce, żeby oprzeć na niej cały film – obserwując desperackie poczynania Sary, która robi, co może, żeby jak najszybciej wydostać się z Islandii, kompletnie nie zdołałam przejąć się jej losem i było mi najzupełniej obojętne, czy jej związek przetrwa te turbulencje, czy nie.

Trochę większy potencjał zdaje się mieć Edward (Timothy Spall) – autor bestsellerowych kryminałów i weteran wojny o Falklandy, dla którego islandzki krajobraz okazuje się być wyzwalaczem głęboko ukrytej traumy. Widzimy, jak z godziny na godzinę Edward pogrąża się głębiej w swoich paranojach, jak duchy przeszłości wyciągają po niego ręce i jak w efekcie facet staje się coraz bardziej nieobliczalny. Zaczyna rozrabiać jak pijany zając w kapuście i sabotować poczynania reszty grupy, choć trzeba przyznać, że w kluczowych momentach jego cudaczne i kuriozalne pomysły okazują się być strzałem w dziesiątkę.

Jest jeszcze szykowna i banalna influencerka Coco (Ella Rumpf) i jej nieco zahukany partner Alfons (Sverrir Gudnason) – para, której historia od początku do końca ani ziębi ani grzeje. A także Charles (Simon Manyoda) – pracownik firmy Fearless Fliers i opiekun całej wycieczki, któremu wyraźnie brakuje doświadczenia i kompetencji. Postać sympatyczna, ale trochę jakby zbędna, bo bardzo niewiele do fabuły wnosi (no dobra, niech mu będzie – zabukował bilety).

Szkoda, że postaci tak bardzo twórcom filmu nie wyszły. Większość bohaterów wydaje się płaska, słabo zarysowana, schematyczna i pozbawiona czegoś (czegokolwiek!), co mogłoby widza przy ich historiach zatrzymać. A przecież gdyby tylko dać im trochę ciekawsze osobowości i życiorysy, mógłby wyjść z tego całkiem niezły film – zwłaszcza, że zatrudniono przy nim bardzo kompetentnych aktorów. Szczególnie Lydia Leonard i Timothy Spall pokazują niemały kunszt aktorski – sceny w samolocie, kiedy ich bohaterów ogarnia panika są zupełnie niesamowite i wydają się tak autentyczne, że aż trudno się je ogląda. Mam wrażenie, że trochę szkoda takich aktorskich talentów i umiejętności na granie postaci, którym brakuje… no cóż, wszystkiego.

Tak więc konstrukcja postaci zawiodła na całej linii – ale to chyba nie jest największy problem filmu Hafsteinna Gunnara Sigurðssona. O wiele większym jego problemem jest to, że jak na komedię jest naprawdę bardzo mało śmieszny. Żarty i dialogi nie bawią, a to, co w założeniu miało chyba być humorem sytuacyjnym wzbudza raczej konsternację, a nie kaskady śmiechu. Bez trudu da się wskazać te momenty, które miały widzów rozbawić – ale jakoś nie rozbawiają (i chyba raczej nie jestem w tym odczuciu odosobniona, bo podczas seansu nie usłyszałam z widowni ani jednego wybuchu śmiechu). Albo coś tu poważnie nie zagrało, albo poczucie humoru reżysera całkowicie minęło się z moim.

A do tego jeszcze trudno oprzeć się wrażeniu, że filmowi zabrakło… zakończenia. Perypetie i szaleństwa naszych bohaterów nagle się urywają, kiedy tylko udaje im się wsiąść na pokład pierwszego samolotu, który opuszcza wyspę. I tyle – żadna z tych historii nie doczekała się porządnego finału, tak jakby rzeczywiście nie były wystarczająco istotne, żeby twórcom chciało się przejmować doprowadzeniem ich do końca.

Nie jest tak, że całkiem nic w tym filmie nie zatrzymuje. Mnie osobiście – jak zawsze w przypadku islandzkich filmów – cieszy możliwość zobaczenia wyspy lodu i ognia na wielkim ekranie. Tym razem widzimy Islandię w wersji zimowej, nieprzystępnej i groźnej, Islandię nieprzejezdnych dróg, pokrytych śniegiem połaci lawy i niekończącej się ciemności. Nie jest to ta najbardziej zachęcająca wersja Islandii, choć niewątpliwie ma w sobie coś hipnotyzującego.

Podsumowując: za dużo rzeczy tu nie zagrało, żebym mogła uznać Northern Comfort za udany film. Trochę chyba liczyłam na to, że to będzie jedna z tych produkcji, które staną się islandzkim towarem eksportowym; że tematyka i humor okażą się na tyle uniwersalne, by mieć potencjał trafienia do szerszej, międzynarodowej widowni (zwłaszcza, że cały film jest po angielsku). Niestety, film okazał się przeciętny i nijaki, a jego potencjał rozmył się w kiepskich żartach i nieudolnej fabule.


Jeśli podoba Ci się nasz blog i chcesz nas wesprzeć, możesz postawić nam wirtualną kawę: buycoffee.to/naszanisza.pl

Jeden komentarz

  • Joanna

    Fabuła i koncepcja filmu brzmi ciekawie. Chętnie sięgnę po niego w wolnym czasie, choćby nawet dlatego, że nie miałam jeszcze styczności z finlandzkim kinem:)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *